Rozmowa z Marią i Lechem Kaczyńskimi
"Wprost": Panie prezydencie, czy pańska wnuczka zdaje sobie sprawę, jak ważną osobą jest teraz jej dziadek?
Lech Kaczyński: Chyba nie bardzo. I nie bardzo wie też, dlaczego dziadek mieszka teraz w tak wielkim domu.
Maria Kaczyńska: Po wygranych wyborach powiedziała tylko, że dziadek wygrał konkurs. Ale co się dziwić, skoro ma jeszcze trudności z odróżnianiem Leszka od Jarka. Najpierw na jednego i drugiego mówiła dziadek, a teraz ma swój sposób odróżniania ich. Sprawdza, który ma w kieszeni tic-taki, bo bardzo je lubi, a mój mąż o tym pamięta. Więc dla niej dziadek, a zatem i prezydent, to ten, który ma tic-taki. Trudności z odróżnieniem ojca od stryja miała w dzieciństwie również nasza córka Marta, która, gdy ich zobaczyła po raz pierwszy razem, zastanowiła się chwilę i powiedziała: "O, jedna tata i druga tata". Wnuczka podobnie. Gdy zapytano ją: "Który jest twoim dziadkiem?", widząc ich obu razem, trochę skonsternowana powiedziała: "Dwa dziadki".
- A czy wnuczka odziedziczyła po dziadku waleczność? Bo jako dziecko toczył pan zacięte bitwy na kamienie.
LK: No nie, przecież to dziewczynka. A my z bratem rzeczywiście walczyliśmy na kamienie. Walka na pięści wydawała nam się niepoważna.
- Czy wnuczka i "dwa dziadki" zasiądą do wieczerzy wigilijnej z pierwszą gwiazdką?
LK: Nie, znacznie później. Do stołu siadamy o szóstej, siódmej. Jakoś nie udaje nam się wcześniej uporać z przygotowaniami. Jemy to co większość Polaków: barszcz z uszkami, choć przyznam, że wolę z pasztecikami. No, ale tradycja zobowiązuje. Żona przygotowuje też kulebiak, czyli ciasto drożdżowe z kapustą i grzybami. Wiele lat temu, gdy robiła kulebiak, to ciasto drożdżowe tak wyrosło, że trzeba było je łapać, by nie wylewało się poza misę. Musiałem kulebiak ratować. Lubię karpia pod różnymi postaciami. Na deser jest kutia, ale też kompot z suszu i różne ciasta.
- Jest pan wielkim przyjacielem zwierząt. Zabił pan kiedyś karpia na Wigilię?
LK: Ależ nigdy w życiu, to byłoby straszne. Ryby na Wigilię kupujemy już oprawione.
- Bracia Kaczyńscy nie słyną z muzycznych talentów. Czy mimo to podczas Wigilii śpiewa się u państwa kolędy?
LK: Prawdą jest, że pan Bóg poskąpił nam talentów wokalnych, ale nie zamiłowania do muzyki. Zawsze śpiewamy kilka kolęd. A moją ulubioną jest "Dzisiaj w Betlejem".
MK: A ja najbardziej lubię góralską "Oj, maluśki".
- Wspominając o muzycznych zamiłowaniach, chce pan powiedzieć, że na czymś gra?
LK: Aż tak to nie, ale słucham muzyki, bo bardzo mnie odpręża. Od żony nauczyłem się słuchać muzyki poważnej, a poza tym bardzo lubię Jacka Kaczmarskiego, Wojciecha Młynarskiego, Bułata Okudżawę, Edith Piaf, włoski duet Al Bano i Romina Power. Z ogromną przyjemnością słucham też Alicji Majewskiej, szczególnie kiedy śpiewa poezję Leśmiana.
MK: No i mąż bardzo lubi Chrisa Rea. Jednej jego piosenki może słuchać na okrągło.
- Czyżby chodziło o "Road to Hell"?
LK: Tak, chodzi o ten właśnie utwór. Ale proszę się nie dopatrywać żadnego drugiego dna w związku z tytułem.
- A prezydent państwa jest w stanie normalnie chodzić na pasterkę?
LK: W ogóle mój udział we mszy świętej wiąże się teraz często z pewnym ceremoniałem, ustawianiem klęczników, powitaniami. Czuję się tym czasami nieco skrępowany, choć rozumiem, że tego wymaga protokół. Nadal jednak najbardziej lubię chodzić do mojej parafii w Sopocie, gdzie mamy taką umowę z księżmi, że nas nie wyróżniają, i nadal zajmujemy te same miejsca co kiedyś. Moje jest akurat za filarem.
- Tu, w pałacu, są piękne naturalne jodły,a w państwa domu?
LK: Choć to w obecnych czasach może uchodzić za nieekologiczne, u nas zawsze była prawdziwa pachnąca choinka i to taka, która sięgała sufitu. Spieramy się tylko o to, do kiedy ma stać. U mnie była tradycja, że choinkę rozbiera się w dzień Trzech Króli. Zwyciężyła jednak tradycja żony i choinka stoi do Matki Boskiej Gromnicznej, czyli do 2 lutego.
- Co chciałby pan otrzymać pod choinkę od opozycji? Głowę Donalda Tuska?
LK: Niepotrzebna mi żadna głowa - mam swoją. Ale - jeżeli już jestem przy polityce - przydałaby się większa rzeczowość w krytyce. Opozycja wieszczy katastrofę, a sytuacja jest taka, że mamy wzrost gospodarczy na poziomie 5,8 proc. Bezrobocie jest obecnie na poziomie 14,8 proc., co oznacza, że spadło prawie o trzy punkty procentowe. Wszędzie na świecie byłoby to uznane za sukces. Spada też przestępczość. Napływają zagraniczne inwestycje. Choć teraz mamy do czynienia z obrzydliwą aferą obyczajową, to nie da się ukryć, że w mijającym roku nie wybuchła żadna afera gospodarcza. Mam też wrażenie, że samo dojście do władzy PiS sprawiło, iż znacznie zmalały korupcyjne pokusy.
- A co mógłby panu ofiarować rząd? Głowy wicepremierów Leppera i Giertycha?
LK: Nie, choć rzeczywiście chciałbym, by w rządzie zmieniło się kilku ministrów, bo to mogłoby przyspieszyć pewne procesy. Nie jest to jednak w obecnej sytuacji łatwa sprawa, bo PiS rządzi z kim rządzi i nie bardzo można to zmienić.
- Ale media, które często pan krytykuje, nie muszą kłaść swojej głowy pod choinkę, jak chcieliby liderzy Samoobrony i LPR?
LK: No pewnie, że nie, choć oczekiwałbym więcej rzetelności. Prasa, w szczególności ta na Zachodzie, robi ze mnie homofoba i antyfeministę, a nie widzi, że połowa mojego gabinetu to kobiety, że wielokrotnie wypowiadałem się na rzecz Państwa Izrael - byłem też pierwszą głową państwa, która odwiedziła ten kraj po wojnie z Libanem. Wprawdzie jako prezydent Warszawy zakazałem parady równości, ale jestem przeciwnikiem dyskryminowania kogokolwiek ze względu na orientację seksualną. I smutne jest to, że nam się wmawia wydumane postawy, nie mające niczego wspólnego z rzeczywistością. Innym natomiast wszystko uchodzi.
- A nie budzi pana zdziwienia to, co się dzieje wokół seksafery?
LK: Zatrudnianie kobiet w zamian za usługi seksualne to proceder haniebny. Jeżeli nagłośnione przez media zarzuty się potwierdzą, sprawcy tych czynów powinni ponieść najsurowsze konsekwencje. Zdumiewa mnie moralny fundamentalizm pewnych ludzi. Tym bardziej że niektórzy z nich zostali opisani przez niejaką Anastazję P. i wydaje się, że nie była to ostatnia kobieta w ich życiu.
- Jaka była najbardziej dramatyczna Wigilia w państwa życiu? Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego?
MK: Od 13 grudnia, kiedy cztery minuty po północy zabrano męża z domu, nie miałam pojęcia, co się z nim dzieje. Dopiero w Wigilię dowiedziałam się, gdzie jest, i że nawet mogę zawieźć mu paczkę. Razem z Marysią Marusczyk, córką mecenasa Władysława Siły-Nowickiego, której mąż też był internowany, cudem zdobyłyśmy benzynę do naszego "malucha" i ruszyłyśmy w drogę. W Wejherowie powiedziano nam, że mamy jechać do Strzebielinka. To był ośrodek dla więźniów, którzy mieli budować elektrownię w Żarnowcu. I wtedy pierwszy raz od wprowadzenia stanu wojennego zobaczyłam Leszka.
LK: Zupełnie się nie spodziewałem, że komuniści pozwolą nam zobaczyć w święta kogokolwiek z rodziny. Potem jeszcze, tuż przed sylwestrem, pozwolono mi na spotkanie z mamą. Oba spotkania były związane z wielkim wzruszeniem, choć odbywały się w dużej sali, oczywiście w towarzystwie funkcjonariuszy. Pamiętam, że z okazji świąt złagodzono reżim i pozwolono przemieszczać się między celami. W Strzebielinku, gdzie siedziała prawie cała krajówka "Solidarności", warunki były dość znośnie. Wprawdzie w mojej pierwszej celi było 16 osób, ale sanitariat był zamykany, co mogło uchodzić niemal za luksus. W Strzebielinku siedziała tzw. zgniła recydywa, czyli wielokrotni przestępcy w końcowym okresie kary, kiedy im się już nie opłacało uciekać. Wigilia w "internacie", już po wyjeździe żony, była bardzo skromna. Życzyliśmy sobie zwycięstwa i wolności, choć mieliśmy gorzką świadomość, że ta pierwsza bitwa została przegrana.
MK: Ja nie wspominam Strzebielinka zbyt sielankowo. Pierwsze wrażenie - gułag. Zaspy śnieżne i widok przez zakratowane okna na zarośniętych mężczyzn na więziennym spacerniaku.
LK: No tak, z braku żyletek zrobiła się moda na zarost. Tam właśnie zacząłem nosić wąsy, które zgoliłem dopiero, gdy mi zaczęły nadmiernie siwieć. Zapuściłem nawet brodę, ale ponieważ miałem słaby zarost na policzkach, musiałem wyglądać do tego stopnia dziwacznie, że koledzy poprosili, abym się ogolił.
- Czy pamięta pani, co było w pierwszej paczce, którą zawiozła pani mężowi?
MK: Dokładnie nie pamiętam, ale na pewno żywność i papierosy.
LK: Choć to niewychowawcze, przyznam, że dużo wtedy paliłem. Pamiętam nawet, że proponowaliśmy, by podzielić cele na te dla palących i niepalących, ale ci drudzy się nie zgodzili. Jak oni wytrzymywali te kłęby dymu - nie wiem.
- Państwa rodziny mają kresowe korzenie. Czy jakieś kresowe zwyczaje są obecne podczas świąt?
LK: Moja babcia, Świątkowska, pochodziła aż spod Odessy. W "Historii Polski" Wandycza wyczytałem, że pewną grupę bezrolnej szlachty tam właśnie osiedlono tuż po rozbiorach i jest prawdopodobne, że byli wśród nich moi przodkowie.
MK: Moja rodzina, Mackiewiczowie, pochodzi z Litwy. Jeden z Mackiewiczów zginął w Katyniu, inny walczył pod Monte Cassino, jeszcze inny został zatłuczony przez bolszewików. Moja mama całą młodość spędziła na Wileńszczyźnie, a ojciec należał do wileńskiej AK. Tradycji kresowych nie ostało się jednak wiele. Wprawdzie raz do roku, właśnie na Wigilię, przyrządzam litewską kutię, ale nie jest to coś, co wyniosłam z domu. Nauczyłam się ją robić jako dorosła osoba. Teraz już co roku z córką kręcimy mak. Można więc powiedzieć, że to tradycja reaktywowana.
- Pan prezydent pomaga przy przyrządzaniu tego specjału?
LK: Jeśli chodzi o gotowanie, to, niestety, należę do tych mężczyzn, którzy potrafią przypalić nawet wodę na herbatę.
- Podobno do dziś prześladuje pana prezent zrobiony żonie pod choinkę w 1989 r.
LK: Jako zastępca Wałęsy de facto kierowałem "Solidarnością", mając bardzo dużo pracy. W dodatku dzień przed Wigilią brałem udział w spotkaniu z ówczesnym sekretarzem KC Leszkiem Millerem. Miller proponował coś w rodzaju paktu, który miał wykorzystać to, że "Solidarność" miała dobre stosunki na Zachodzie, a PZPR na Wschodzie. Wszystkie te zajęcia spowodowały, że Wigilię spędzaliśmy w Sopocie, w bardzo małym gronie - z córką i teściową. Nie miałem chwili, by zająć się kupnem prezentu dla żony. Zrobiłem to w ostatniej chwili i kupiłem bluzkę w kolorze lila.
MK: To była sukienka, a nie bluzka - mini z pluszu, koszmarna.
LK: Na swoje usprawiedliwienie powiem, że doradzała mi córka, wówczas dziewięcioletnia. No, ale nie da się ukryć, że sukienka była okropna. Od tej pory kupuję żonie coś z biżuterii albo zegarek, perfumy. W mojej rodzinie był zwyczaj, że najbogatsze i największe prezenty dostawało się właśnie na święta Bożego Narodzenia. Przyjaciółka rodziny, nieżyjąca już Marta Fik, krytyk teatralny, śmiała się, że nasza mama prawie połowę swoich dochodów wydaje na świąteczne prezenty.
- A bratu jaki prezent pan podaruje?
LK: Może to zaskakujące, ale z bratem się nie obdarowujemy.
- W tym roku nie zrobi pan wyjątku?
LK: Chyba nie. Choć ta Wigilia będzie - na swój sposób - wyjątkowa. Nie planujemy świętować w pałacu, ale chcemy mieć trochę spokoju, więc nie zdradzimy gdzie.
Fot: M. Stelelmach
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.