W ciągu kilku miesięcy PiS-owi udało się ustawić wiatraki jako jedną z osi sporu. I dziś każdy odgrywa rolę, w zależności czy za czy przeciw partii rządzącej. Walczy się więc o te wiatraki, jak by to była kluczowa sprawa dla Polski i tak samo się je krytykuje. O co więc w tym wszystkim chodzi.
Rację ma PiS, że stawianie wiatraków w Polsce było zupełnie nieuregulowane. Wykazała to zresztą NIK. Przez lata stawianie farm wiatrowych było żyłą złota dla gmin, stawiano je wbrew głosom mieszkańców, decyzje zapadały po cichu na sesjach rady gmin. To gminy głównie zarabiały na dzierżawie ziemi pod wiatraki. Czasem nawet powstawały one na gruntach burmistrzów, jak było w Kleczewie, gdzie dwie elektrownie wiatrowe zostały wybudowane na gruntach zastępcy burmistrza oraz osoby blisko z nim spokrewnionej. Podobna sytuacja miała miejsce w gminie Laszki (woj. podkarpackie) czy Ciepłowody (woj. dolnośląskie).
Atmosfera pod ten spór pichciła się więc przez lata. Bo gdy rolnik pytał, bo tak usłyszał od sąsiada, czy te wiatraki nie są aby szkodliwe, to spotykał się kpiącym uśmiechem urzędnika. I nie ma się co dziwić, że ludzie się w końcu buntowali. Rolnicy poszli z tym problemem do PiS, bo PSL od lat to działanie firmował. I tak działacze PiS od lat słuchali, że te wiatraki są złe.
PiS ma rację także z tym, że wiatraki to nie jest rozwiązanie naszych pilnych problemów energetycznych. Niestety, nie da się tego wiatrakami zrobić, bo cały ten wiatrakowy system jest niestabilny i w bezwietrzne upalne lato wiatraki mogą służyć głównie jako atrakcja turystyczna. I mówienie o magazynowaniu energii to na tym etapie zaklinanie rzeczywistości. Nie ma jeszcze takiej technologii, a to co jest, jest strasznie drogie.
I oto mamy sytuację paradoksalną. Kiedy zawieje w systemie pojawia się moc, więc wyłączamy elektrownie, a kiedy przestanie wiać, znowu je uruchamiamy. I tak w kółko. Włączane i wyłączane elektrownie stają nierentowne i nieekologiczne, więc firmy energetyczne do nich dopłacają, a tym samym mają mniej pieniędzy na budowę nowych bloków, które trzeba wybudować, bo wkrótce będziemy musieli wyłączyć stare kilkudziesięcioletnie bloki węglowe. Tak, to wymogi polityki klimatycznej.
I PiS ma rację jeszcze jednej sprawie. System, który planowano wprowadzić nie był najlepszy. Bo to wspaniały pomysł na biznes bez ryzyka: postawić wiatrak, a państwo niech spłaca. Nie przypadkowo wokół każdej z ustaw o OZE bardzo kręcili się przedstawiciele producentów wiatraków.
PiS nie ma jednak racji w sposobie w jaki ten problem rozwiązuje. Raz, że państwo bardzo mocno uderza w branżę na której już są tysiące podmiotów, często niewielkich i prywatnych które zainwestowały. Ustawa odległościowa uderzyła w możliwość postawienia wiatraka – teraz stanie się to prawie niemożliwe. A dwa nowelizacja którą kilka dni temu pokazało ministerstwo uderza w małych istniejących prosumentów. Teraz utrzymanie wiatraka ma być dla niego hobby, przysłużenie się interesom państwa i walki z ociepleniem klimatu. Niech więc nie liczy na żadne pieniądze.
Pieniądze, w myśl zapisów nowelizacji dostaną duże farmy. I tu ciekawostka. Od jakiegoś czasu duże polskie firmy energetyczne masowo wykupują istniejące farmy wiatrowe i projekty budowy takich farm. Po co to robią? Nie wiem. Być może uważają, że inwestycja w mało stabilne farmy się im opłaci. Być może chodzi o wypchnięcie z tego rynku dużych inwestorów zagranicznych. Ale razem z nimi wypchnięci zostaną mali przedsiębiorcy, których zastąpią energetyczni monopoliści.
Tak oto krok po kroku idziemy w sferę coraz większych regulacji, większej obecności państwa kosztem małej przedsiębiorczości. Za pieniądze państwa (czyli nasze) uratujemy górnictwo, za państwowe dołożymy wkrótce do elektrowni w ramach projektowanego rynku mocy. A prosument? A jeśli prosument ma takie hobby, to nie się bawi w zieloną energię. Ale nie za nasze.
I można by było powiedzieć na koniec że to wina PiS, że tak robi. Tyle, że to nie do końca prawda. Partia rządząca wpisuje się w reguły rządzące systemie. A system ten, bo nie jest to rynek, polega na dopłatach do zielonej energii, którą na masową skalę wprowadzili u siebie Niemcy, a potem zaczęto to wymuszać na innych krajach. Nie twierdzę, że to jest złe, skoro uznano, że mamy ocieplenie klimatu należało w jakiś sposób z tym walczyć. Ale jedni gracze mają w tej chwili przewagę nad innymi. Dopłaty do Energiowende sprawiły, że dotowany niemiecki prąd jest tańszy od naszego. I wkrótce Komisja Europejska zacznie go jeszcze promować w ramach transgranicznego rynku energii. PiS racjonalnie uznał, że skoro ma już coś dopłacać, to będzie dopłacał do polskiej, państwowej kieszeni. I w wyścigu po dopłaty „duża” energetyka wygrała z prywatnymi wiatrakami.
To wszystko jest skomplikowane, ale komplikacje są rzeczą wtórną, są złożoną pochodną przyczyn prostych. A prosta przyczyna jest taka, że tam gdzie państwo dopłaca tam traci rynek. I proszę państwa, prąd będzie droższy, bo dopłaty bierze się z podatków.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.