Miodowe tygodnie w relacjach Ameryki z Koreą Północną właśnie się skończyły. Im bliżej zapowiadanego na czerwiec spotkania przywódców obu krajów, tym atmosfera wokół niego robi się gorętsza. Jeśli Donald Trump brał pojednawcze gesty Kima, jak zamrożenie programów atomowych za dobrą monetę, to srodze się przeliczył. Północ ogłosiła, że z posiadania broni jądrowej nigdy nie zrezygnuje i tak naprawdę trudno się jest temu dziwić. Całe istnienie reżimu północnokoreańskiego oparte jest przecież nie na sile gospodarczej czy zdolnościach dyplomatycznych, tylko na straszeniu świata atomową zagładą.
Tymczasem Waszyngton po kilku zachętach ze strony Kima już zaczął dzielić skórę na niedźwiedziu, snując wizję likwidacji arsenałów atomowych Północy. Kim Dzong Un zdaje sobie sprawę, że oznaczałoby to wybicie jedynych zębów jakie posiada. Bez bronią jądrowej jest bezbronny i łatwy do odstrzelenia nie tylko przez USA, ale nawet przez Chińczyków, których coraz bardziej irytuje kłopotliwy sojusznik. Reżim prędzej w ogóle nie zasiądzie do negocjacji z Trumpem niż pozbawi się jedynego atutu, jaki ma w rękach. Zwłaszcza w sytuacji, gdy doradca prezydenta USA, John Bolton snuje publicznie analogie między rozbrojeniem na Półwyspie Koreańskim a umowami, podpisanymi swego czasu z libijskim dyktatorem Muammarem Kadafi. W Phenianie twierdzą, że gdyby Kadafi nie wyrzekł się broni atomowej, nie zostałby obalony. A przecież Kim Dzong Un za żadne skarby świata nie chce skończyć jak Kadafi, zastrzelony w przydrożnym rowie.
Czytaj też:
Ostre oświadczenie Pjongjangu. Co ze spotkaniem Trumpa z Kim Dzong Unem?