Były czasy, gdy tłumy pacyfistów na całym świecie protestowały w jej obronie. Aung San Suu Kyi spędziła ponad dekadę w areszcie domowym, będąc swego czasu symbolem bezkompromisowej walki o wolność i swobody obywatelskie. To już jednak odległa i niemal zapomniana przeszłość. Bo laureatka Pokojowej Nagrody Nobla sama stoi dziś ramię w ramię z wojskowym reżimem, któremu rzucała kiedyś polityczne i obywatelskie wyzwanie. Firmowany jej autorytetem rząd obarczany jest odpowiedzialnością za masakry muzułmanów w przeważająco buddyjskim kraju, tolerowanie mnichów buddyjskich, podżegających do nienawiści na tle religijnym i rasowym, krycie zbrodni popełnianych przez armię i represjonowanie dziennikarzy, próbujących ujawnić niewygodne dla władz fakty. Sporo tego, jak na kobietę, która przez większą część uchodziła w świecie za niezłomną obrończynie praw prześladowanych i uciskanych.
Nie dalej jak wczoraj pani San Suu Kyi, unikająca ostatnio zabierania głosu w drażliwych dla swojego kraju sprawach w końcu przerwała milczenie. Nie było to jednak wystąpienie, jakiego można by się spodziewać po noblistce. Ku zaskoczeniu większości komentatorów broniła ona decyzji sądu o skazaniu na wieloletnie więzienia dwóch dziennikarzy Reutersa, szukających dowodów udziału armii birmańskiej w masowych zbrodniach przeciwko muzułmanom. Pani San Suu Kyi kryła się przy tym za terminem „rządy prawa”, tłumacząc, że wyrok na dziennikarzy nie ma nic wspólnego z ich prześladowaniem. Po prostu skazano ich za złamanie tajemnicy państwowej. O tym, że obaj padli ofiarą prowokacji policyjnej – tajne dokumenty wręczono im w knajpie chwilę przez aresztowaniem – szacowna noblistka się nie zająknęła. Różne mogą być tego powody.
Pierwszy i najważniejszy jest taki, że cała jej dawna sława obrończyni wolności i demokracji jest mocno dęta. San Suu Kyi pochodzi bowiem z samego serca wojskowej junty, rządzącej Birmą. Gdyby nie to, skończyłaby jak tysiące sprzeciwiających się armii Birmańczyków – zamordowana i porzucona w dżungli – a nie przyjmowała zagranicznych dziennikarzy w wygodnej willi w Rangunie, wyznaczonej na miejsce jej opozycyjnej „kaźni”. Powód drugi upadku reputacji noblistki jest taki, że władza, zgodnie ze starym powiedzeniem, jednak deprawuje.
Od początku prowadzonej przez buddyjskich fanatyków i nacjonalistów nagonki na muzułmańskich Rohindżów w Birmie pani San Suu Kyi traktowała jej inspiratorów pobłażliwie, jakby nie miała nic przeciwko tym ekscesom, albo gorzej, jakby się jej podobały. Na fali nacjonalistycznych sentymentów daleko zajechał niejeden dawny piewca wolności. Gdy więc prześladowani Rohindżowie chwycili w końcu za broń, firmowany przez nią rząd ochoczo uznał pacyfikację milionowej mniejszości za część wojny z terroryzmem a noblistka dała twarz i nazwisko tej parszywej kampanii. Dziś może swój zaszczytny tytuł zakopać gdzieś w dżungli, razem z wyrzutami sumienia.
Czytaj też:
Dwaj dziennikarze agencji Reutera skazani na 7 lat więzienia. Weszli w posiadanie tajnych dokumentów