Taśmy, czyli akt oskarżenia wobec polskich służb

Taśmy, czyli akt oskarżenia wobec polskich służb

Taśmy, zdj. ilustracyjne
Taśmy, zdj. ilustracyjne Źródło: Fotolia / Pio Si
Dobrze pamiętam tamten czerwiec, kiedy dziennikarze „Wprost” ujawnili, że rozmowy czołówki polityków rządzących i biznesmenów w czasie nieformalnych spotkań w restauracji „Sowa i przyjaciele”, były przez wiele miesięcy nagrywane przez kelnerów. Taśmy pokazywały brudne kulisy polityki – załatwiania spraw po znajomości, czy prawdziwe poglądy polityków. Pamiętam też, gdy na konferencji prasowej premier Donald Tusk sam apelował do dziennikarzy „Wprost”, by jak najszybciej publikować wszystko – by chwilę później zarzucać, że dziennikarze publikują „prywatne nagrania”.

Od początku było jasne, że mamy do czynienia z niespotykaną wcześniej, gigantyczną operacją wymierzoną w opcję rządzącą. Kto stoi za nagrywaniem polityków? Jaki miał w tym cel? Ile jest taśm i w czyich znajdują się rękach? Te pytania dziennikarze „Wprost” stawiali od początku. Nie przypadkiem już w pierwszym artykule na temat afery podsłuchowej padło pytanie, czy jest to próba zamachu stanu.

Być może łatwiej byłoby szukać tych odpowiedzi, gdyby nie wielka propagandowa machina, jaka wówczas ruszyła wobec dziennikarzy. Do ataków polityków wymierzonych w dziennikarzy przyłączali się także niektórzy publicyści. Pamiętam absurdalny i niepotrzebny spór, jaki się wtedy toczył – czy ważniejsza jest treść taśm, czy kulisy samej afery. Spór podlewany i wykorzystywany politycznie, z mojego punktu widzenia oparty był o fałszywą sprzeczność. Podkreślałam od początku – że ważne jest jedno, i drugie. I nie ma tu żadnej sprzeczności. Tym bardziej, że nie wiadomo było, jaka jest ostateczna skala tej afery, kto jeszcze był nagrany, w kogo mogą uderzyć schowane gdzieś taśmy i czy nie służą przypadkiem do szantażu.

Od tamtego czerwca minęły ponad 4 lata. W tym czasie toczyło się śledztwo i proces, którego akta doszły już do Sądu Najwyższego. Dzięki wydanej przez SN zgodzie z całością tych akt mogli zapoznać się dziennikarze Onet.pl. Przeczytali 40 tomów i opisują krok po kroku obraz, jaki się z nich wyłania. Dzięki ich pracy dowiadujemy się więcej o taśmach, które wciąż gdzieś krążą, ale prokuratura nimi nie dysponuje. O tym, że takie nagrania były i o ich treści, zeznawali śledczym kelnerzy, który nagrywali gości w restauracjach.

Atak na dziennikarzy Onet.pl, którzy opublikowali w całości taśmę z udziałem obecnego premiera Mateusza Morawieckiego, pokazuje, że historia zatacza koło. Tylko politycy zamienili się miejscami – ci, którzy 4 lata mówili o „taśmach prawdy” dzisiaj przekonują, że nie liczy się treść, bo to były „prywatne nagrania”. Po czym budują wielopiętrowe narracje polityczne, które mają przekonywać elektorat, że tak naprawdę to nie jest brudna kuchnia polityki, tylko wallenrodowska szarża (swoją drogą, bardzo podobne komentarze pamiętam po nagraniach Sienkiewicz-Belka).

Jeśli chcemy ocalić resztki tradycyjnie rozumianego dziennikarstwa w Polsce, brońmy teraz dziennikarzy Onetu. I każdego, kto będzie usiłował wyjaśniać dalej aferę podsłuchową, która wciąż wstrząsa polską polityką.

To wszystko, co się dzieje, potwierdza bowiem jedno: przez te 4 lata polskie służby i szerzej – państwo – jest wciąż niewiele dalej niż w punkcie wyjścia. Nadal nie wiemy, kto i dlaczego nagrywał w „Sowie”, ani kto dzisiaj dysponuje taśmami, ile ich jest i co się na nich znajduje.

Czy służby przerosła ta afera? Czy może nie widziały politycznego interesu w tym, by wyjaśnić ją do spodu?

Potrzebny jest raport polskich służb w sprawie afery podsłuchowej albo/oraz komisja śledcza. Początkowo miałam wątpliwości co do tej ostatniej – komisje śledcze są od kilku lat skrajnie upolitycznione i obliczone na show promujące posłów śledczych. Ale skoro nie ma innej szansy na wyjaśnienie tej afery, to lepsze to niż nic.

Czytaj też:
Szydło o „taśmie Morawieckiego”: To ewidentnie próba zmiany władzy w Polsce

Źródło: Wprost