Jeśli namaszczonej przez Pekin administracji autonomicznego Hongkongu wydawało się, że demokratyczne protesty w mieście wygasną, to była to gruba pomyłka. Zrywu mieszkańców, niechętnych ograniczaniu ich swobód obywatelskich i zwyczajnie przeciwnych chińskiemu panowaniu w byłej brytyjskiej kolonii, nie udało się dotąd ani uspokoić, ani spacyfikować. Burmistrz Carrie Lam próbowała już wszystkiego. Wycofała się z ustawy pozwalającej na ekstradycję z Hongkongu do Chin. Weszła w porozumienie z triadami przestępczymi, działającymi w mieście, żeby zastraszyć manifestantów. Dała policji wolną rękę w dokręcaniu śruby brutalności. Żaden z tych kroków nie uspokoił sytuacji. Przeciwnie. Im bardziej siły porządkowe są brutalne, tym większy opór demonstrującej młodzieży.
W ostatnim tygodniu powstańcy, bo tak chyba można nazwać walczących z policją uczniów i studentów, zerwali z obowiązującym od prawie pół roku zwyczajem, że demonstracje mają miejsce tylko w weekendy. Uliczne marsze i walki z policją miały miejsce także w dni powszednie. Dopiero w weekend udało się zapędzić najbardziej radykalnych aktywistów na teren politechniki, gdzie oblężeni przez policję zaczęli bronić się używając łuków i koktajlów Mołotowa. Wcześniej spalone zostały policyjne ciężarówki a zażartość walk była taka, że funkcjonariusze zaczęli strzelać do ludzi w czasie ulicznych walk wręcz.
To nie wróży dobrze rozwojowi sytuacji. Władze są gotowe wziąć politechnikę siłą a kilkuset obrońców nie zamierza się poddawać. Zapiekłość po obu stronach może doprowadzić do rzezi, przed czym przestrzegają działacze demokratyczni w Hongkongu. Nie ma jednak tam żadnej siły, mogącej odwrócić bieg wydarzeń. Władze tylko czekają na pretekst do zdławienia zrywu, nawet jeśli mieliby go utopić we krwi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.