W okolicach świąt ujawnił się stary polski dylemat: walczyć czy przetrwać? Przewija się on przez ostatnie dwa stulecia, szczególnie w relacjach z Rosją, co w Moskwie wiedzą chyba lepiej niż w Warszawie. Dlatego właśnie Władymir Putin ruszył przy okazji katolickiego Bożego Narodzenia z serią ataków na Polskę, świadom, że ich skutki nastąpią w czasie, gdy do Wigilii zasiądą prawosławni. Prezydent Rosji po raz kolejny nawymyślał nam od nazistowskich kolaborantów, przez których brak zdecydowania wybuchła II wojna światowa.
Typowa dla Moskwy ostatnich lat erupcja kalumnii pod adresem zachodnich sąsiadów nie jest skierowana wyłącznie przeciw Polsce. Ambasadorzy rosyjscy wzywani są na dywanik w Paryżu, Londynie czy Czechach, wszędzie z tego samego powodu: Moskwa uważa ich za wspólników III Rzeszy, bo to pasuje Putinowi do opowieści o natowskich faszystach, atakujących świętą, niepokalaną Ruś.
Nie rozumiem zatem, dlaczego opozycja w Polsce tak uparcie próbuje rozrabiać ten śliski temat w wyborczym kontekście. Rozumiem jakoś zapiekłość Konfederacji – sympatie naszych udomowionych nacjonalistów są blisko Moskwy nie tylko od czasu, jak jej stetryczały lider zaczął sławić sukcesy rosyjskiej kolonizacji Krymu. Ale harcownicy KO czy PSL, gardłujący po telewizjach, że rząd nie rzucił się Putinowi do gardła, brzmią kuriozalnie.
Bo czy klaskaliby z entuzjazmem, gdyby PiS wytoczył przeciwko zaczepkom Kremla najcięższego kalibru armaty? Ależ skąd! Tak samo jak dziś biją w bezczynność rządu, krytykowaliby jego agresywną politykę wobec Rosji. Może więc lepiej byłoby, panie kandydatki, ogłaszające odezwy na Twitterze i panowie harcownicy, siedzieć cicho, zamiast dawać się pułkownikowi Putinowi za nos wodzić jak dzieci?
Czytaj też:
Morawiecki odpowiada na słowa prezydenta Rosji. „Putin wielokrotnie kłamał na temat Polski”
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.