Agata Jankowska, „Wprost”: Niewielu polskich artystów doczekało się filmu o sobie. Czuje się pan wyróżniony?
Zenon Martyniuk: Jest mi bardzo miło, ale woda sodowa nie uderzyła mi do głowy. Niektórzy pytają złośliwie: Kim jest ten Martyniuk, żeby robić o nim film? Sam nie wiem, co odpowiedzieć. Jestem symbolem pewnej kultury, na moje koncerty przychodzą tysiące osób, mam wielu fanów. Wydano o mnie książkę, w Białymstoku namalowano mural z dedykacją dla mnie. Podobno imię Zenek kojarzy się w Polsce tylko ze mną, choć starsi pamiętają jeszcze innych Zenków – Laskowika i Jaskółę.
Po prostu jest pan królem.
To tylko żart. Gdy zdobyłem popularność, w Polskim Radiu Białystok nie było audycji, żeby ktoś nie zadzwonił z prośbą o moją piosenkę. Prowadzący lekko złośliwie zapowiedział, że zaraz poleci numer niekorowanego księcia Podlasia. Od tego już krótka droga do Króla Disco Polo. I tak się utarło.
W „Zenku” Jana Hryniaka widz znajdzie całą prawdę o panu?
Większość wydarzeń jest inspirowanych moją młodością, chociaż reżyser dodał też coś od siebie. Jakub Zając, który wciela się w moją postać, jest uderzająco podobny do mnie z czasów młodości. Zresztą okazało się, że dawno temu był na moim koncercie. Jako dowód, przyniósł na spotkanie mój autograf. Klara Bielawka do złudzenia przypomina moją żonę Danusię, gdy ją poznałem. Cała obsada, również Krzysztof Czeczot, Magdalena Beruc czy Karol Dziuba od razu przypadli mi do gustu. To młodzi, zaangażowani aktorzy. Jeśli kogoś interesuje historia mojej kariery, początki muzyki disco polo, życie na pograniczu kultur cygańskiej, białoruskiej, prawosławnej i katolickiej, to wszystko znajdzie w filmie.
Znaczna część akcji dzieje się na Podlasiu.
Większość scen jest kręcona w moich rodzinnych stronach. Są piękne zdjęcia z okolic Góry Grabarki, serca prawosławia, gdzie szwendaliśmy się i biesiadowaliśmy przy ognisku. Jeśli czegoś mi brakuje, to jeszcze więcej krajobrazów regionu. No i podróży pociągami, w których spędziłem dużą część młodości – z rodzinnej wsi jeździłem do Białegostoku, a dla młodego dzieciaka to nie lada wyprawa. Ale wtedy wyszedłby film drogi albo przyrodniczy.
Po benefisie w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku wylała się na pana fala hejtu.
Skoro obejrzały go niemal cztery miliony widzów, to chyba nie było aż tak źle. Odkąd telewizję prowadzi pan Jacek Kurski, jest więcej miejsca na zabawę i rozrywkę. Do benefisu przygotowywaliśmy się ponad rok. Zaprosiłem wspaniałych artystów – Izabelę Trojanowską, zespół Lombard, Wojciecha Gąsowskiego, a także gości z zagranicy: Savage’a, Francesco Napoli, Bad Boys Blue i innych doskonałych wykonawców. Graliśmy na żywo, żadnych playbacków. Lubię dopiąć wszystko na ostatni guzik. Może ci, co tak chętnie krytykują występ, wcale nie obejrzeli benefisu? Albo nie znają się na muzyce?
Padły zarzuty, że filharmonia to nie miejsce dla muzyki niskich lotów.
Podobne głosy słyszałem, gdy w 1992 roku graliśmy w Sali Kongresowej na Gali Piosenki Chodnikowej. Imprezę prowadził Janusz Weiss, a całość transmitowała TVP. Jak widać dwie dekady później ludzie wciąż potrzebują rozrywki i lubią słuchać muzyki tanecznej. Mnie wszystko jedno, czy gram w pięknej sali balowej, czy na dożynkach, bo w każdy występ wkładam dużo serca. Czasem nawet wolę zabawę odpustową w małej wsi, bo lepiej czuję energię tych ludzi.
A nie czuje pan, że jest narzędziem w rękach polityków, którym pana popularność jest potrzebna do ocieplenia wizerunku?
Ja się polityką nie interesuję. Pasuje mi tak, jak jest. Robię swoje. Nie chcę zostać politykiem. No, chyba że pomyślę o tym na emeryturze.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.