Prof. Włodzimierz Gut jest wirusologiem, doradcą Głównego Inspektoratu Sanitarnego; brał udział m.in. w realizacji programów WHO dotyczących polio, odry, różyczki, uczestniczył w badaniach nad przyczynami wirusowych zakażeń oddechowych.
Katarzyna Pinkosz: Jesteśmy w dość dziwnej sytuacji: zachorowania w Polsce rosną, w niedzielę padł rekord liczby nowych zachorowań, tymczasem luzujemy ograniczenia. To dobry moment na luzowanie?
Prof. Włodzimierz Gut: Te redukcje niewiele zmieniają, to kosmetyka. Liczy się higiena i dystans. Zakłada sięmaseczki, one nie są idealnym rozwiązaniem, jeśli chodzi o zabezpieczenie, jednak ich zakładanie na godzinę nikomu nie zrobi krzywdy. Dziś nie jest istotne, czy otworzymy lasy i parki. Ważne, czy ludzie będą się gromadzili. Jeśli tak, będziemy mieć problem.
Na szczęście gromadzi się niewielki procent osób, chociaż święta spowodowały wyraźny wzrost zachorowań. Wzrost liczby zachorowań w ostatnich dniach to wynik pewnego rozluźnienia.
Ministerstwo Zdrowia wypowiadało się, że obecny wzrost zachorowań to nie wina świąt, tylko raczej pojawienia się nowych ognisk zachorowań w DPS-ach.
Tak, jednak były to zakażenia przyniesione z zewnątrz. Na razie obserwujemy szczyt, powiązany okresowo ze świętami.
W którym momencie epidemii jesteśmy? Czego mamy się spodziewać?
Nie jestem politykiem, jestem wirusologiem. Polityk często przedstawia czarny obraz, żeby zbierać zasługi, jeśli będzie lepiej. Ja mogę powiedzieć spokojnie: jesteśmy w momencie, gdy część krajów już przeszła szczyt zachorowań: Austria, Szwajcaria. Część krajów zbliża się do szczytu, np. Szwecja.
Polska jest w pobliżu szczytu zachorowań, który staraliśmy się maksymalnie opóźnić, by dać czas na przygotowanie się ochronie zdrowia. Jeśli uda nam się utrzymać na takim poziomie, na jakim jesteśmy obecnie, a w Niemczech zacznie się redukcja zachorowań, to u nas też liczba zachorowań zacznie się zmniejszać.
Problemem pozostanie Ukraina, gdzie epidemia dopiero się zaczyna.
Będziemy przez dwa lata nosić maseczki – aż do wynalezienia szczepionki, jak mówił minister zdrowia? Czy wirus pozostanie z nami już na zawsze?
Nie ma danych wskazujących na to, że wirus jest w stanie zostać na stałe w populacji ludzkiej.
W centrum epidemii w Niemczech, po wykonaniu badań serologicznych, które miały na celu sprawdzenie, ile osób zostało dotkniętych epidemią, okazało się, że wszystkie koronawirusy w całej miejscowości dotknęły ok. 17 proc. mieszkańców.
Czyli te prognozy, że zarazi się nawet 70 proc. populacji, nie są prawdziwe? Nie wszyscy musimy przejść przez tę chorobę?
Nie, wcale nie musimy wszyscy zachorować. Wszystkie działania: kwarantanna, izolacja podejrzanych i chorych, temu służą.
Trudno stawiać prognozy, ale czego mamy spodziewać się latem?
W momencie osiągnięcia szczytu należy sprawdzić, ile czasu zajął rozwój epidemii, a na tej podstawie można prognozować, ile czasu zajmie redukcja. Redukcja przebiega mniej więcej dwa razy wolniej niż rozruch.
Czyli za 2-3 miesiące powinniśmy mieć wygaszenie epidemii?
Najpierw musimy zobaczyć, że w wyniku podejmowanych działań rozpoczęło się systematyczne obniżanie liczby zachorowań. Na razie jednak wciąż mamy wzrost. Chiny potrzebowały 3,5 miesiąca na opanowanie epidemii. Obecnie wyłapują osoby, które przyjeżdżają do nich z koronawirusem, bo nie da się przecież przerwać wszystkich więzi gospodarczych.
Padają słowa, że SARS-COV-2 będzie u nas już zawsze. Ta prognoza może się ziścić?
Są różne wersje rozwoju wydarzeń. Nie zależą one tylko od Polski, ale też od innych krajów.
Najbardziej pesymistyczna wersja: każdy kraj dba tylko o siebie. Wtedy epidemia pozostanie w krajach, które sobie z nią nie poradzą i wirus „przechowa się” do następnego sezonu. Wtedy faktycznie problem będzie co rok. O tym scenariuszu mówią politycy – że koronawirusa się już nie pozbędziemy.
To mówią politycy. A co mówi wirusolog?
Ta wersja jest mało prawdopodobna. Zoonozy [choroby odzwierzęce – red.] tego typu rzadko pozostają na stałe. Raczej epidemia się skończy, pytanie tylko, kiedy to się stanie i za jaką cenę. Są dwa skrajne podejścia.
Pierwsze: będziemy bardzo biedni i zdrowi. Drugie: będziemy bogaci, ale martwi.
Między tymi podejściami trzeba wyważyć, i to jest zadanie ekonomistów i polityków. Eksperci mogą podsuwać rozwiązania, ale nie podejmą decyzji, czy lepiej iść wariantem Szwajcarii, która została mocno dotknięta epidemią i nie krzyczy o rozkręcaniu gospodarki, tylko chce skończyć z problemem zdrowotnym. Inne podejście jest w Austrii, która próbuje uruchamiać gospodarkę.
Sytuacja jest nowa, nikt nie wie, jakie będzie prawidłowe rozwiązanie. Jeśli w Austrii pogorszy się pod względem zdrowotnym, to znaczy, że ruszyli gospodarkę za wcześnie. Jeśli nie, to znaczy, że w porę, albo nawet za późno.
A Polska? Powinna już rozkręcać gospodarkę?
Polska jest na etapie, kiedy próby ruszania gospodarki mogą skończyć się źle. Jeśli uruchomimy gospodarkę, uruchomimy z powrotem kontakty międzyludzkie, epidemia może się zacząć szerzyć w stylu szwedzkim czy brytyjskim.
Co więc na tym etapie epidemii rekomendowałby wirusolog?
Poczekajmy, zobaczmy, jak poradzą sobie inni.
Jestem zwolennikiem wprowadzania tego, co udało się w innych krajach. Najtrudniej być liderem. Niech Austria pokaże, czy mimo rozkręcania gospodarki nadal spadają zakażenia. Bo jeśli nie, to trzeba znów hamować gospodarkę. Jednak dwa hamowania kończą się nieszczęściem.
Nie można przeprowadzać takich prób: rozkręcamy, hamujemy, rozkręcamy, hamujemy?
To nie jest tango, bo istnieje ryzyko, że pewnym momencie wszystkie działania zostaną przyjęte przez społeczeństwo jako pozorne. Zabawa ze społeczeństwem i ciągłe zmienianie zdania zwykle kończy się źle.