Magdalena Frindt, Wprost.pl: Mam wrażenie, że w ostatnim czasie na rynku wydawniczym pojawia się wiele książek pokazujących pracę śledczych od kulis. Skąd pomysł na „Psa”? Czym wyróżnia się na tle innych pozycji o podobnej tematyce?
Jakub Gończyk: „Pies” nie pokazuje pracy śledczych, ale pracę prewencji, i chyba to ten tytuł wyróżnia. Książka pisana jest przez osobę codziennie biorącą udział w wielu różnych interwencjach, historie przedstawione są w formie krótkich opowiadań, bez cenzury, bez owijania w bawełnę. Dokładnie, kiedy i skąd wziął się pomysł, to tego nie pamiętam, ale miałem wrażenie, że ludzie bardzo mylnie i niesprawiedliwie postrzegają pracę policjantów prewencji, którzy wykonują najcięższą robotę w tej firmie, w najcięższych warunkach, w każdym praktycznie przypadku, to oni są pierwsi na miejscu zdarzenia, dlatego też chciałem troszeczkę odczarować obraz tego stereotypowego tępego półgłówka, który, w przekonaniu wielu osób, czepia się starszych kobiet na przejściu dla pieszych, a także pisze mandaty na siłę, komu się tylko da.
Niskie zarobki, brak wdzięczności ze strony obywateli, narażanie własnego życia w imię wyższego celu – to tylko niektóre z problemów i niebezpieczeństw, z którymi na co dzień mierzą się policjanci. Wspomniał Pan, że to jednak zachowania przełożonych potrafią prawdziwie dopiec. Co umieściłby Pan w „top 3” problemów, które najbardziej doskwierają policjantom?
Najbardziej policjantom doskwierają statystyki, słupki, tabelki, niesprecyzowany system kariery, brak zapisów np. żeby każdy służący zaczynał od 10 lat roboty na ulicy. Wyeliminowałoby to plecaki i cywili w mundurach, którzy często nie mają pojęcia o tej robocie, przestępcę widzieli na filmie, a później zarządzają tą instytucją, przyjeżdżają na kontrolę i poczują policjantów, którzy od 15 lat biegają po ulicach, narażają się, zamykają dziesiątki osób rocznie, pouczają więc, że za wolno pracujemy, czapek nie mamy, kwity nieaktualne, a przecież jest już nowy wzór – piętnasty w tym miesiącu. Poza takimi przypadkami, które na szczęście nie są bardzo powszechne, to bolączki prewencji są bardzo różne. Braki kadrowe, w niektórych miejscach przestarzały sprzęt, ciągle zmieniający się grafik.
„Otaczają mnie opary absurdu. Powiedzieć, że tam, gdzie kończy się logika, zaczyna się policja, albo kto służy w policji, nie śmieje się w cyrku, to jak nic nie powiedzieć” – napisał Pan w książce. Czy naprawdę jest aż tak źle?
Z tymi oparami absurdu, to nie brałbym tego tak dosłownie, bo nie jest aż tak źle. Mimo wszystko zawsze będę powtarzał, że robota jest naprawdę cudowna i wyjątkowa, tyle tylko, że trzeba się szybko przestawić na pewien sposób działania i myślenia, wyleczyć się z idealizmu, dać sobie spokój z amerykańską wizją wiecznych pościgów i strzelanin, przygotować się na wiele absurdów systemowych, na mnóstwo zbędnej papierologii – jak w każdej robocie państwowej, przygotować się trzeba także na możliwość trafienia na przełożonego, który ma 15 lat służby, a rok był na ulicy, dla którego najważniejsze będą mandaty i założone czapki na głowach.
Gdy na to wszystko się przygotujemy, gdy będziemy puszczać bokiem te kretynizmy, to codziennie można robić naprawdę fajne rzeczy. Można zamknąć pedofila, gwałciciela, odciąć od sznura gościa, który chciał się powiesić albo uratować kobietę z rąk oprawcy, który codziennie ją tłukł. W tej firmie Hasek i Kafka są ciągle obecni, ale to trzeba się na to naprawdę przygotować i mieć tę świadomość, że ta robota, to naprawdę nie film, to naprawdę nie rzeczywistość, w której na odznakę, za każdym rogiem podrywa się panienkę, a każdy przestępca widzący mundurowego z bronią grzecznie klęka na kolanach i daje ręce do tyłu, żeby założyć mu kajdanki.
„Całkowite bzdury” i powodujące, że „adrenalina buzuje w żyłach” – w ten sposób dzieli Pan policyjne interwencje. Czy są takie, które zapadły Panu w pamięć do dziś? Z jednego i drugiego bieguna?
Bzdurnych interwencji jest wiele. Takie np., gdy przyjeżdżamy na miejsce, a zgłaszającym jest ośmiolatek, któremu rodzice zabronili grać na komputerze, bo się słabo uczy albo wtedy, gdy mąż powiedział żonie, że jest kretynką – lub odwrotnie. Wchodzimy do domu, a tam pogodzone małżeństwo, które się delikatnie pokłóciło, teraz pije razem winko, ale zapomnieli odwołać patrol. Podczas, gdy na drugim końcu miasta ktoś może naprawdę potrzebować pomocy. Adrenalina buzuje wtedy gdy prowadzimy pościgi w centrum miast za kibolami lub złodziejami samochodów, gdy ci nie zatrzymują się do kontroli albo wtedy, gdy są jakieś zamieszki lub ustawki. Wtedy adrenalina naprawdę buzuje, bo kibole często widząc swoich przeciwników po szalu nie zważając na mundurowych i leją się do bólu, często ze sprzętem, a gdy policja zaczyna sobie z nimi radzić, to na chwilę zawieszają topór wojenny i ich agresja ukierunkowana jest na „niebieskich".
Pisze Pan, że dla policji wakacje to okres wzmożonej pracy. Czy można określić również w takim razie, które miesiące to gwarancja przynajmniej względnego spokoju? Czy da się to ująć w tego typu ramach?
Wzmożona praca jest zawsze w okresie wakacyjnym, weekendowym, w każde święta. Spokojniej jest od października do lutego, z wyłączeniem 24-26 grudnia, bo wtedy jest nawał roboty i dużo samobójców.
Policjanci prowadzą szereg rutynowych czynności takich jak np. zabezpieczanie imprez sportowych. Muszą jednak mierzyć się także z o wiele bardziej skomplikowanymi i nieprzewidywalnymi zdarzeniami. Czy w czasie prowadzenia interwencji kiedykolwiek Pan się bał? Czy funkcjonariusz na służbie musi się odciąć od takich ludzkich uczuć, aby sprawnie działać? Czy to jest możliwe?
Osobiście bałem się wtedy, gdy było ryzyko, że podczas wymiany ciosów z pewnym lumpem mogłem zarazić się HIV, bałem się też, wtedy gdy w trakcie zamieszek atakowała nas grupa kilkudziesięciu bandytów stadionowych, a nas było mniej niż dziesięciu, ale na szczęście dojechało wsparcie i jakoś sobie poradziliśmy.
Książka „Pies” to zbiór krótkich opowiadań, które czytelnik pochłania niemal w jednej chwili. Czy postawił Pan na takie krótkie formy celowo, aby pokazać czytelnikom pełen wachlarz policyjnych aktywności? Nie zastanawiał się Pan nad tym, czy nie zmniejszyć liczby przedstawionych historii, a rozbudować niektóre z nich? Po lekturze książki podejrzewam, że w głowach wielu czytelników pojawi się mnóstwo pytań o ciąg dalszy.
Forma krótkich opowiadań była od początku moim zamierzeniem, bo zaczynałem od prowadzenia bloga Psia Perspektywa – Jakub Gończyk. Tam też chciałem sprawdzić, czy ta forma się przyjmie. Jak się okazało czytelników przybywało, ludziom się to podobało, dlatego też w ten sposób przedstawiałem i przedstawiam robotę prewencji. Na moim fanpagu cały czas dodaję kolejne opowiadania, które wejdą do kolejnego tomu – jeżeli ten zostanie wydany. Jeżeli chodzi o dłuższe formy, to cały czas chodzi mi coś po głowie, ale na tę chwilę jest to tylko niesprecyzowany bałagan, więc trzymam się tego, co piszę, co mi w jakiś sposób – czasem lepszy, czasem gorszy – wychodzi.
Pasja i frustracja to motory napędowe, które pomogły Panu napisać książkę. Kiedy w Pana głowie zakiełkował pomysł, że to faktycznie może się udać? Czy w podjęciu decyzji pomógł panu feedback od czytelników bloga Psia Perspektywa?
Pomysł, że może się udać, pojawił się już po kilku miesiącach prowadzenia fanpage i pozytywnych komentarzach. Ludziom podobała się autentyczność, sposób przedstawienia, brak jakiegoś koloryzowania i nadęcia, a także moje poczucie humoru, moja ironia, sarkazm i dystans.
„Ja. Policjant. Pies” – w ten sposób podpisuje się Pan, zachęcając do przeczytania książki. W jaki sposób czują się policjanci słyszący to pejoratywne określenie? Co myślą o osobach, które się nim posługują?
Jeżeli chodzi o określenie „Pies" to większość z mundurowych je lubi, nie przeszkadza ono im. Ja bardzo je lubię, bo pies węszy, szuka, idzie tropem, ale jest też wierny i walczy do końca – jak mawiał klasyk. Patusy używają tego określenia, a nie wiedzą, że są dla nas śmieszni i żałośni.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Czytaj też:
„Istnieje możliwość, że nie wyjdę z tego żywa”. Holly Gibney na tropie outsidera