Dopóki opozycyjna działalność na Białorusi ograniczała się do niewielkich kręgów wielkomiejskiej elity i studentów, można w nią było inwestować bez ryzyka. Przydawało się to jako karta przetargowa w gierkach z Łukaszenką, podejmowanych zresztą tylko wtedy, gdy białoruski dyktator sam sobie tego zażyczył. A życzył sobie za każdym razem, gdy coś nie tak szło mu w relacjach z Putinem, coraz bardziej poirytowanym tym, że kierownik białoruskiego sowchozu czuje się równym jemu, prezydentowi Federacji Rosyjskiej.
Zachód, także kolejne polskie rządy, dmuchał w takich przypadkach delikatnie na niezależność Łukaszenki od Moskwy, zdając sobie w pełni sprawę, że jest ona iluzoryczna. Moskwa kontroluje przecież w pełni białoruskie siły zbrojne, służby specjalne i mocno subsydiuje białoruską gospodarkę. Dla Gazpromu, Federalnej Służby Bezpieczeństwa czy dla armii federacji granica Rosji i tak kończy się na Bugu, nieco ponad 100 km od Warszawy i żadne Partnerstwo Wschodnie czy kurtuazyjne wypuszczanie opozycjonistów z więzień tego nie zmieni ‒ wie to dobrze każdy szef polskiej dyplomacji przynajmniej od czasów Włodzimierza Cimoszewicza.
Teraz jednak znaleźliśmy się w sytuacji z najgorszego geopolitycznego koszmaru. W sześć lat po wielkim szoku, jakim dla Zachodu było wyrwanie się Ukrainy spod kurateli Moskwy, podobny scenariusz zaczyna realizować się na Białorusi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.