Jeśli wierzyć we wszystko, co pisze się na temat awantury wokół budżetu UE, koniec świata jaki znamy nastąpi już 1 stycznia 2021 roku. Tępy upór polskich i węgierskich nacjonalistów, którzy poszli na wojnę z całym cywilizowanym światem, odetnie nas od unijnych pieniędzy. Bez nich do wiosny rozsypią się wszystkie wybudowane z mozołem polskie autostrady, a pozbawieni dopłat rolnicy po prostu rozjadą pisowski reżim kombajnami. O ile wcześniej Kancelarii Premiera nie spalą koktajlami Mołotowa studenci, zrozpaczeni zablokowaniem Erasmusa. Nie ma się co śmiać.
W wojnie postu z karnawałem czy też, jak kto woli, opozycji z koalicją, wszelkie chwyty są przecież dozwolone. Dlatego opozycja może sobie wieszczyć koniec świata, licząc, że w udziale skapnie jej zaszczyt jego reaktywacji, a rząd może przedstawiać się jako jedyny obrońca unijnej jedności i europejskich traktatów. To zresztą tak naprawdę racjonalny argument w dyskusji, w której wcale nie chodzi o unijne pieniądze, tylko o trwające od dziesięcioleci przepychanki o to, czy w Europie ważniejsze są instytucje państwowe czy wspólnotowe.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.