Paulina Socha-Jakubowska: „Od dwóch miesięcy mnie nie ma w tej sprawie” – miała pani powiedzieć pytana przez TVP Info.
Karolina Baca-Pogorzelska: Ale to nic nowego. W listopadzie, na wszystkich możliwych kanałach, za pośrednictwem których informowałam także o akcji #UwolnićOmara, w symbolicznym dniu, kiedy rodzina Syryjczyków odebrała karty pobytu w Polsce, napisałam, że to koniec mojego udziału w tej akcji.
Dlaczego akurat wtedy?
Omar i jego rodzina znaleźli się w Polsce, procedury związane z przyznaniem im azylu politycznego się zakończyły. Jest taki moment we wszystkich akcjach pomocowych, gdy trzeba wziąć pod uwagę wartość pomagania, która jest rzeczą nieocenioną oraz efekt pomagania. Uważam, mam nadzieję, że psychologowie zgodziliby się ze mną, że jeśli cały czas tym samym ludziom pomagamy, to oni od tej pomocy będą się uzależniać. Im więcej im dajemy, tym więcej oczekują. Zatem chodziło mi o to, by ludzie, którym pomogliśmy, zaczęli żyć własnym życiem.
Była pani tym też zmęczona?
W tej akcji byłam półtora roku. A od czasu ich przylotu do Polski na początku września, byłam z nimi każdego dnia do połowy października. Pomagałam im w uzyskaniu kart stałego pobytu, które są jednocześnie pozwoleniem na pracę, wypełniałam dokumenty dotyczące choćby 500 plus, które także im przysługuje, pomogłam ogarnąć sprawy medyczne, szkolne, żłobkowe, byłam ich cieniem. To było niezwykle absorbujące i męczące także.
Z drugiej strony to było niejako wkalkulowane w tę akcję. Nie chodziło o to, by oni przylecieli do Polski i usłyszeli: „teraz sobie radźcie sami”. Trzeba było to wszystko poukładać, problemem była nawet bariera językowa, bo oni nie posługują się żadnym innym językiem oprócz arabskiego, znalazłam więc nauczycieli polskiego i angielskiego.
Ostatecznie akcję #UwolnićOmara trzeba było kiedyś skończyć, by mogli sami robić kolejne kroki, ale też dlatego, że i ja mam swoje życie. Życie, z którego w ubiegłym roku „wypadłam”.
„Wypadłam”?
Dałam sobie wyciąć kawałek mojego życia, zrobiłam to zupełnie świadomie. W lutym i marcu spędziłam trzy tygodnie w Turcji, najpierw na granicy z Syrią, potem, gdy w końcu uciekli, z nimi w Turcji. Miesiącami chodziłam, prosiłam, dzwoniłam, pisałam. W 2020 r. żyłam tylko tym.
Ale dziś chciałabym odzyskać swoje życie. Mam małe dzieci, mam najbliższych, na których mi zależy, mam nową pracę.
Decyzję o zakończeniu udziału w akcji, która de facto dobiegła końca, podjęłam po terapii. Nie będę ukrywać tego, że wszystko, co się działo w związku ze sprowadzaniem Syryjczyków do Polski, kosztowało mnie naprawdę bardzo dużo. Każdy dziennikarz to zna: gdy trwa akcja, można jechać na adrenalinie. Ale jak „sprawa” się kończy, adrenalina opada. I trudno normalnie funkcjonować.
Mnie też było trudno. Ale jednocześnie chciałam przywrócić równowagę w życiu. Po to była mi terapia. Dziś nie wstydzę się o tym mówić, bo to żaden wstyd, że sama też musiałam prosić o pomoc.
Ale nie odcięła się pani Al-Halabich na dobre?
Nie. Choć między nami też dochodziło do nieporozumień, ale myślę, że to było naturalne. Dla nich zderzenie z Europą było bardzo trudne.
Bo?
Nie wiem, może oczekiwali czegoś innego? Trudno mi dzisiaj na to pytanie odpowiedzieć.
Wracając do pytania o nasze relacje. Kontakt utrzymywałam przede wszystkim z Assmą. Kontaktu z Omarem, za wyjątkiem odbioru kart pobytu, nie miałam od początku listopada. Mi nie podobała się jego postawa i niezadowolenie, jego męczyła moja obecność, zwracanie uwagi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.