Trzecia rocznica śmierci Tomasza Mackiewicza na Nanga Parbat. „Uwierał zawodowych himalaistów tym, co osiągnął”

Trzecia rocznica śmierci Tomasza Mackiewicza na Nanga Parbat. „Uwierał zawodowych himalaistów tym, co osiągnął”

Tomasz Mackiewicz
Tomasz Mackiewicz Źródło: Facebook / Mackiewicz
Mijają trzy lata od pamiętnej akcji ratunkowej, którą żyła cała Polska. Po pozostających na Nanga Parbat himalaistów – Elizabeth Revol i Tomasza Mackiewicza, wyruszyli ich przyjaciele, ale zdołali uratować tylko Elizabeth. Tomasz na zawsze pozostał na szczycie góry, która przez lata była jego celem. Osiągnięcie go przypłacił życiem. W trzecią rocznicę tamtych wydarzeń, w szczerej rozmowie z „Wprost” ojciec himalaisty mówi o życiu bez fizycznej obecności syna, akcji ratunkowej i spuściźnie Tomasza Mackiewicza.

Wprost: Chciałbym zacząć od tego – nie będę ukrywał, że rozmawialiśmy już wcześniej – że zaznaczył pan, że godziny, w których jest dostępny, są zależne od nietypowego prezentu, który dostał od Tomasza. Proszę o tym opowiedzieć.

Witold Mackiewicz: Ten nietypowy prezent, jak go nazywam, to metafizyczny dar od Tomka. To zdarzyło się, kiedy szliśmy z żoną na spacer w miejsce pamięci o Tomku. Na razie jest tam mała mogiła i tablice z kołysanką, którą dla niego napisałem i od czasu do czasu śpiewam. Jest też opisana Nanga Parbat, góra zabójca, którą zdobyli Tomek i Elisabeth Revol. Niestety, mój syn zapłacił za to najwyższą cenę. Chodzimy tam regularnie. Wspominamy, zapalamy jakąś świeczkę i któregoś dnia, to było na przełomie stycznia i lutego ub. roku, w pobliżu leżał okropnie brudny, zapaskudzony pies.

Czyli znaleźliście go w rocznicę?

Tak, w drugą rocznicę. Był bardzo zagłodzony, nie powiem, że rasowy, ale przypominał sznaucera. Tak też określili go weterynarze. Wtedy kolega mówi do żony: „Bogusia, weźcie go. Ktoś musiał wyrzucić go z auta, bo podbiega do każdego, które przejeżdża, patrzy i wraca na swoje miejsce. Weźcie go, bo to musi być jakiś znak od Tomka”. Moja żona kupiła tę historię, ale psa wziąć nie chciała, bo mieliśmy już cztery koty, wszystkie przybłędy, i nie wiadomo jak zwierzęta zareagowałyby na siebie.

Po dwóch czy trzech dniach żona jednak nie wytrzymała. Wzięliśmy w kieszeń puszki z jedzeniem i poszliśmy tam. Psa nie było. Szukaliśmy go, ale nie znaleźliśmy. Było przypuszczenie, że dołączył do biegających po okolicy dzikich psów. Wróciliśmy do domu i opowiedzieliśmy o tym sąsiadce. Po dwóch dniach ta przychodzi do nas z nowiną: pies się znalazł! Wszedł komuś na podwórko, ale tam go nie chcą i skontaktowali się już ze schroniskiem. Żona, kiedy to usłyszała, powiedziała, że w żadnym wypadku nie może trafić do schroniska, bo to nie jest najlepsze miejsce dla psa. I tak trafił do nas.

Jak się wabi?

Bingo. To jest nasza wygrana w bingo. Wszedł do naszego domu tak, jakby mieszkał tu od zawsze. Ze mną zakumplował się od początku. Żona została matką żywicielką, a wszystkie koty jego koleżkami. Na początku były sensacje zdrowotne. Trzeba go było leczyć, pomogło schronisko, ale wreszcie wszystko się unormowało, a ja podpisałem z gminą umowę na jego adopcję. Pamiętam jeszcze, że jakiś czas później na spacerze spotkaliśmy kuzynkę żony. Ucieszyła się, że wzięliśmy Bingo i opowiedziała, że też chciała się nim zaopiekować, ale leżał nieruchomo obok mogiłki Tomka i za nic nie chciał się ruszyć. Żona, kiedy to usłyszała, stwierdziła, że to jednak musi być podarunek od Tomka, z zaświatów.

Śmieję się, że na swój psi sposób on ma charakter Tomka i zachowuje się wręcz w ludzki sposób. Jest tak samo posłuszny jak Tomek. Mówię do niego: „słuchasz mnie czy nie”?, a on słucha albo nie.

Łatwiej pewnie było przetrwać ten ostatni, trudny rok dzięki takiemu podarunkowi.

Tak, wcześniej było trudniej. Bingo trochę potarmosił mój dzień, bo miałem dużo swoich zajęć twórczych. Potem przyszła ta pandemia i wszystkich nas unieruchomiła, a dzięki niemu mam codziennie tę godzinę przed południem i wieczorem, kiedy chodzimy na spacery, a ja mam czas np. na telefony. Mogę powiedzieć, że bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy wychodzę do sklepu, on zawsze, niezależnie od pogody, odprowadza mnie do furtki. Kładzie się, siada, albo kręci wokół, ale nie odejdzie już od tej furtki, dopóki nie wrócę. Wtedy mnie wita.

Wytrwały jest. Jak himalaista.

Tak. Lubi też biegi, aktywność. Zabieram go nieraz na łąki, na wyspę, w miejsca, które bardzo lubił Tomek. Wtedy potrafi być jak strzała. Kiedy rzeka zamarza, tak jak teraz, boję się, żeby z tego rozpędu nie trafił na ten lód, który może się zarwać.

Czytaj też:
Hanna Gronkiewicz-Waltz „zakładnikiem”? Chodzi o aferę reprywatyzacyjną

Powiedział pan, że pies trochę potarmosił pana dzień i wcześniejsze aktywności. Te aktywności w dużym stopniu mają związek z kultywowaniem pamięci o Tomku, z kontynuowaniem jego przedsięwzięć.

Tak, to taki dodatkowy sens. Muszę powiedzieć, że nie ma dnia, żebym ja z Tomkiem nie miał jakiejś duchowej relacji. Napisałem w tej kołysance dla Tomka: „żyj synku w sercach naszych. W sercach tych, którzy ciebie kochali. Czasami się do nas odezwij, byśmy się zbyt nie troskali”. Każdego dnia ta relacja jest. Nie ma go tu z nami fizycznie, w miejscu pamięci, o którym mówiłem. Został na górze, ale swoisty spokój daje mi ta relacja i fakt, że znaleźli się ludzie podejmujący się tego, co leżało na sercu Tomkowi. Wspieram ich duchowo, rozmawiam, nakierowuję.

W dużej mierze chodzi o dobro dzieci. Chciałem zapytać o te działania.

Tomek zawsze powtarzał, że jeśli coś robi, to nie dla korzyści materialnych, bo nie one były sensem jego życia. Jego credo brzmiało, że woli 10 minut jak lew niż rok jak mucha. Zawsze jadąc do Pakistanu, w góry, zabierał mnóstwo rzeczy dla dzieciaków z okolicznych wiosek. Jego marzeniem było, żeby założyć tam prąd. Miał tam przyjaciół, dzieciaki witały go tańcem i śpiewem. Ci ludzie nazywali go swoim bratem. A teraz dobra wiadomość. Rozmawiałem dziś z Renią Lewandowską i usłyszałem, że są już środki na rozpoczęcie budowy szkoły pod Nanga Parbat.

Uściślijmy, że chodzi o Renatę Lewandowską, pomysłodawczynię akcji „Dla pokoleń”. Pomagającą dzieciom z Pakistanu.

Tak. Zacznijmy od tego, że podzieliłem wszystko na dwa etapy. Pierwszy to życie Tomka przed połknięciem bakcyla podróżniczego, wspinaczkowego. Można powiedzieć, że miał ciekawy życiorys. Przywołując chińskie przysłowie o życzeniu komuś nieszczęścia: „obyś żył w ciekawych czasach”, można powiedzieć, że Tomek miał ciekawe czasy. Nie zawsze świetliste. Potrafił to jednak zwalczyć, odrzucić te Himalaje zła i rozpocząć życie sportowca. Życie wymagające wysiłku, treningu, wyrzeczeń i budowania odporności. Zaczęło się od Mount Logan w Kanadzie. To trawers, za który dostali z Markiem Klonowskim nagrodę Kolosa.

Już o tym wyczynie można pisać książki. To wtedy, jak podejrzewam, Tomek zasmakował w przygodzie.

Jakiś czas później pierwsze podejście do Nanga Parbat, gdzie jak sam powiedział, dostali z Markiem Klonowskim bęcki. Zostali wręcz upokorzeni, poznali smak goryczy, ale jednocześnie odpowiedzialności za siebie. Nauczyli się jak przygotowywać się do takiej wyprawy i jak zachowywać się w górach wysokich. Pamiętam, że dużo rozmawialiśmy kiedy stamtąd wrócił. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, ale dyskutowaliśmy też rzeczowo. Przed kolejnym podejściem już odpowiednio wyekwipowali się i przygotowali. Tomek uruchomił firmę zajmującą się stawianiem wielkich stumetrowych masztów badających moc i kierunek wiatru i w ten sposób, mozolną pracą, zdobywał środki na wyprawy. Mam nagranie, na którym Tomek w kilkanaście minut wchodzi na taki maszt, naprawia usterkę i schodzi na dół. To wymagało olbrzymiej sprawności i odwagi. Pracował tak od marca do listopada, a w międzyczasie gromadził sprzęt. Wyjeżdżali z Markiem w grudniu, a wracali w lutym.

Pracował po to, żeby się wspinać.

Dokładnie tak. Mówię, że on żył po to, żeby się wspinać, ale nie wspinał się po to, żeby żyć. Przeciwnie niż zawodowcy. Dlatego był solą w oku wielu zawodowych alpinistów i himalaistów, uwierał związkowców. Za swoje własne, małe pieniądze robił rzeczy, które im się udawały lub nie udawały przy wielkich nakładach. Tomek z Markiem Klonowskim zorganizowali dwie lub trzy pierwsze wyprawy za własne pieniądze, potem dopiero wpadli na pomysł zorganizowania zrzutki w Internecie. Efekt przeszedł ich oczekiwania, zebrali ponad 50 tys. zł i mnóstwo ludzi im kibicowało.

Wtedy też pojawiły się problemy. Wyjechali wspólnie, dobrze wyekwipowani i z profesjonalną ekipą, ale Marek w styczniu musiał wracać do domu, bo w drodze był jego syn. Tomek został sam, bez doświadczenia w kierowaniu zespołem ludzi, bo to Marek był kierownikiem. To on zapraszał ludzi, z którymi współpracowali, to jego słuchali. Tomek był jednym z członków ekipy, a nagle musiał zostać kierownikiem. Przyszedł luty, pogorszyły się warunki, nie było szans na okno pogodowe i Tomek zarządził odwrót. Trzech ludzi z tej ekipy nie posłuchało go, zdecydowali, że zaryzykują i poszli. Skończyło się to tak, że poderwali lawinę i zjechali z nią w dół. Tomek zorganizował pomoc, zebrał swoich przyjaciół Szerpów i udało się tych ludzi odkopać, uratować.

To wydarzenie sprawiło, że następnej zimy Tomek zdecydował, że już więcej nie chce wspinać się w grupach. Poznał jednak Elisabeth Revol. Zrobili razem chyba cztery wyprawy. Kiedy się nie udawało, nie opowiadał wiele. Powtarzał tylko, że było srogo i nie ma o czym mówić. O jednej opowiedział więcej. Warunki były tak złe, że na wysokości 7200 m n.p.m. musiał wykopać śnieżną jamę i przesiedzieć w niej 6 dni.

W pewnym momencie jego stan pogorszył się na tyle, że zaczął widzieć pająki. Na szczęście poprawiły się jednak warunki pogodowe i mógł zejść na dół. Wcześniej stracił telefon komórkowy i wszyscy myśleli, że brak kontaktu oznacza śmierć Tomka. Wielkie było zaskoczenie, kiedy po tych 6 dniach zszedł z góry i był w dobrym stanie.

Odmroził sobie tylko palec u nogi. Nie wiem, czy mu go amputowali, czy sam odpadł, ale Tomek śmiał się z tej swojej nowej stopy.

Nie powstrzymało go to.

W żadnym wypadku. Potem przyszedł pamiętny rok 2017 r. i rywalizacja z Simone Moro, który twierdził, że zdobył Nanga Parbat. Wywiązał się między nimi konflikt. Moro, znając Tomka, utrudniał mu wszystko, bo obawiał się go. Później Tomek rozmawiał z lokalsami, którzy twierdzili, że nie ma szans, żeby Moro był na górze w terminie, o którym mówił. Były też jakieś niejasności z GPS. Nie chcę wchodzić w to zbyt głęboko, ale Tomek przekonał się wtedy, że wśród ludzi gór nie zawsze jest tak szlachetnie, jak to sobie wcześniej wyobrażał.

Jest w tym środowisku zawiść?

Jest. Jest też komercja. Czas spędza się w bazie, z dostępem do internetu, gdzie pisze się o swoich wyczynach.

A po wydarzeniach z 2018 r. doświadczył pan tej zawiści? Czy przeważały pozytywne rzeczy?

Na szczęście nie. Przyjąłem raport komisji zatwierdzającej zdobycie przez Elisabeth i Tomka Nangi w okresie zimowym za ostateczne zamknięcie tej sprawy. Rok, dwa od wydarzeń na Nanga Parbat zaczęły się różne dywagacje, ale raport jest jednoznaczny – Tomek i Elizabeth zdobyli górę. Później pojawiły się problemy, Elizabeth spędziła z moim synem jeszcze 14 godzin, po czym dostała wiadomość, że idzie po nich pomoc, ale ona musi zejść niżej. Po Tomka mieli przylecieć.

Kiedyś mówiło się, że we wspinaczce wysokogórskiej nie zostawia się przyjaciela, nawet jeśli jest już soplem lodu. Ona postąpiła inaczej, ale nie dziwię się temu i o nic nie obwiniam. Była obietnica pomocy dla Tomka, zadziałał instynkt. Trzeba też powiedzieć, że Elizabeth była w bardzo złym stanie, miała majaki. Dała jednak radę zejść 1200 metrów i tam znaleźli ją Denis Urubko i Adam Bielecki. To było coś niesamowitego.

Trzeba było podjąć decyzję, czy iść wyżej po Tomka, czy sprowadzić w dół będącą w złym stanie Elizabeth. Wybrali to drugie, ale walka o Tomka wciąż trwała.

Nie było mowy o pozostawieniu go.

Tak. Wydarzyła się wtedy ciekawa rzecz. Gdy to wszystko się działo, moja żona była na wysokiej adrenalinie, normalne były łzy w oczach.

Trudno się temu dziwić.

Zadzwonił wtedy z Hamburga nasz malutki pięcioletni wnuczek. Był wtedy na etapie fascynacji dinozaurami i powiedział mojej żonie, żeby się nie martwiła, bo Bóg na pewno stworzy takiego dinozaura, który da radę wejść na górę i zniesie Tomka.

Rozbawił nas tym i wniósł mnóstwo pociechy. Od tego telefonu upłynęło może 15 minut i zadzwonił do nas Michał Lisiecki. Zaczął wypytywać o wszystko, co związane z Tomkiem. Dał nadzieję, bo przekazał, że będzie organizował drugą misję ratunkową. Okazało się, że tam niedaleko jest baza amerykańska, a w niej sprzęt, który mógłby pomóc. Chodziło tylko o to, żeby formalnie zwrócić się do nich o pomoc. Pewnie dlatego, żeby później partycypować w kosztach. Mam ogromny szacunek do pana Lisieckiego, bo błyskawicznie rozpoczął zbiórkę, a potem dotarł nawet do USA, żeby rozmawiać z Amerykanami. Chodziło nie o to, żeby wspólnie gdzieś jechać i zabijać, tylko kogoś ratować. Pojawiło się jednak wiele przeszkód. Nie ze strony naszego rządu, bo ten zachował się dobrze. Nie wszystkim jednak zależało. Nie chcę wymieniać nazwisk.

Dobrze, proszę powiedzieć o tym, co jednak się udało. Mówił pan o pomocy dzieciom.

Za wszystkim stoi wspomniana już Renia Lewandowska. Razem z dwiema innymi kobietami chciała zakładać stowarzyszenie. Moim warunkiem była pełna transparentność i działanie na rzecz innych. Nie udało się za pierwszym podejściem, ale po roku Renia zgłosiła się do mnie ponownie. Już sama. Powiedziała mi wtedy, że wysłała już pod Nangę jeden kontener z rzeczami dla dzieci i dopiero teraz ma śmiałość do mnie dzwonić. Tak zaczęła się nasza przygoda.

Powiem tyle, że w Pakistanie muszą ją chyba mieć za kogoś wyjątkowego. Nawiązała tam już odpowiednie kontakty, udało się na miejscu założyć fundację. Nie poprzestano na ubraniach, zabawkach czy rowerkach. Ostatni pomysł to symboliczna adopcja takiego dziecka z Pakistanu. Polega to na pokryciu kosztów jego nauki – wyprawka szkolna, później ew. czesne. To koszt od 400 do 1000 zł rocznie w przypadku jednego dziecka. Na miejscu są sprawdzeni ludzie, którzy nie pozwolą na stratę tych pieniędzy. Teraz w pobliżu Nangi buduje się szkoła. Teren jest wykupiony i wylano już fundamenty. Renia zainteresowała też sprawą częstochowską podstawówkę nr 7, do której chodził Tomek. Tę, gdzie rok po tragedii umieszczono tablicę poświęconą Tomkowi.

Może to nieco masochistyczne, ale wydaje mi się czasami, że odejście Tomka nie poszło na marne.

Mnie to oczywiście boli, nie ma dnia bez wspomnień, ale widzę, że dzieje się wiele dobrego. W wyniku tego, że Tomek stał się pewnym symbolem. Symbolem zwycięstwa nad granicami ludzkich możliwości. On zresztą nie umarł, on odszedł. Wciąż tam jest i jak duch góry, ma pieczę nad wszystkim. Ta góra mu się należała.

Artykuł został opublikowany w 4/2021 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.