Kilka tygodni temu o Mariuszu Czajce zrobiło się głośno po tym, jak zorganizował zbiórkę na pogrzeb swojej matki. W rozmowie z „Wprost” aktor ze szczegółami opowiedział o swojej sytuacji finansowej spowodowanej pandemią. Na pytanie, czy może liczyć na wsparcie kolegów po fachu, odpowiedział:
– Na początku odezwała się do mnie Adrianna Biedrzyńska oburzona, że narzekam, bo jeszcze zanim zmarła moja mama i poprosiłem o pomoc, mówiłem głośno o tym, że w ramach jednego środowiska sobie nie pomagamy. Skoro stwierdziła, że tyle razy chciała mi pomóc, a ja jej oferty odrzucałem, uznałem, że poproszę ją tym razem. Powiedziałem, że do pracy na budowie się nie nadaję, ale gdyby słyszała o kimś, kto potrzebuje pomocy przy wykańczaniu domu, urządzaniu wnętrz – chętnie bym się zgłosił. Byłem w technikum architektoniczno-budowlanym, znam się na tym i to lubię. Odpowiedziała, że pomoże, bo ma znajomych, którzy mają firmę – mówił aktor od trzech dekad związany z teatrem Studio Buffo. Pytany, czy Adrianna Biedrzyńska wywiązała się z oferty pomocy, odpowiedział:
– Nie. Do dzisiaj się nie odezwała. Nawet dziękowałem jej w mediach, że chciała mi pomóc, ale chyba bardziej chciała sama zaistnieć. Za to pomogła mi bardzo pani Agnieszka Matysiak. W Wigilię przywiozła mi do domu jedzenie, świąteczne potrawy, wiedziała o tym, że mam mamę chorą. To był piękny gest, jestem jej bardzo wdzięczny. Jeszcze mi włożyła do kieszeni pieniądze. Popłakałem się ze wzruszenia. Kolega z lat szkolnych też przesłał mi pewną sumę – wyznał Czajka.
Na pytanie, czy trudno było mu przełamać się, zapanować nad wstydem, schować dumę do kieszeni, prosić o pomoc, także nieznajomych internautów zrzucających się na pogrzeb jego matki, Czajka odpowiedział:
Jestem z natury człowiekiem bardzo dumnym, moja męska duma jest bardzo silnie rozbudowana. Zgięcie kręgosłupa kosztowało mnie koszmarnie dużo, bo nie jestem człowiekiem, który chodzi żebrać, zawsze ambicja mnie zżerała. Ale znalazłem się w sytuacji bez wyjścia, musiałem tę swoją dumę schować głęboko gdzieś i prosić. Dziś, jak widzę ludzi żebrzących na ulicach, to naprawdę ich rozumiem. Sam nie mam pieniędzy, ale wyskrobuję to, co mam, by im cokolwiek wrzucić, bo wiem, ile ich to ich musiało kosztować, żeby wyciągnąć rękę i prosić o pomoc. Jeśli wyszli na ulicę i proszą, to najprawdopodobniej są w takiej sytuacji, że za moment umrą z głodu. Wiedziałem, co mnie czeka, że hejt będzie bezlitosny. Ale cel uświęca środki, miłość do mamy wygrała. Zrobiłem to z miłości.
Miliony Maryli
W rozmowie z „Wprost” aktor odniósł się także do swoich krytycznych uwag pod adresem narzekającej na sytuację finansową Maryli Rodowicz.
– Sam jeżdżę smartem za 4,5 tysiąca, mieszkałem z mamą w mieszkaniu 36-metrowym, bez balkonu i ze ślepą kuchnią. Nie miałem czego sprzedać. Tymczasem Marylka mieszka w pałacu, gdyby same torebki sprzedała, mogłaby kasą obdzielić pół Polski. Takie opowiadanie, że nie ma pieniędzy, w sytuacji, gdy rozwodzi się z mężem, a do podziału mają wart 4 miliony złotych majątek, mnie po prostu zdenerwowało. Wtedy też przypomniałem jej historię sprzed wielu lat, jak mnie wysadziła w powietrze i zostałem z dzieckiem na ręku, bez kasy na życie. Graliśmy razem z Marylą w przedstawieniu „Śnieżka i krasnoludki”. Tam poznała moje umiejętności, widocznie jej się spodobały, bo gdy sama zaplanowała trasę „Maryla biesiadna”, zaproponowała mi pracę. Chodziło o tym, bym zajął się konferansjerką i robił tzw. teledyski na żywo, takie różne przeszkadzajki scenie.
Właśnie urodziła mi się córka, potrzebowałem pieniędzy na jej utrzymanie, na pampersy, zdecydowałem, że ruszam z Marylą w trasę. Zaproponowała mi zresztą 3 razy większe pieniądze, niż zarobiłbym na swoich normalnych aktywnościach, bylebym tylko przyjął ofertę, jeździł z nią po Polsce, a potem poleciał do Kanady, by grać w Montrealu i Toronto. Miałem z Marylą występować przez miesiąc. Umowa była „na gębę”, wtedy nikt nie myślał, żeby cokolwiek podpisywać, to była partyzantka, nikt się takimi sprawami nie przejmował – wspominał Czajka.
I dodał: – I tak pojechałem z nią na koncert, robiłem na scenie to, za co miałem być odpowiedzialny, ludziom się podobało, nagradzali mnie oklaskami, sam miałem wrażenie, że podnoszę atrakcyjność tych koncertów. Albo, że przynajmniej nie przynoszę jej wstydu. Okazało się, że nie była przygotowana na to, że ktoś oprócz niej jest oklaskiwany. Byłem dumny, zaszczycony, że z nią pracuję, myślałem, że podejdzie do tego normalnie. Tymczasem ona poprosiła mnie, żebym na kolejnym koncercie „może mniej” dawał o sobie znać. Zrobiłem mniej, ale brawa również dostałem. Najgorzej było trzeciego dnia. Występ Maryli jakoś zbiegł się z finałem „Maratonu Uśmiechu”, który był pokazywany w TVN, i który w tamtym czasie prowadziłem. I już za samo wyjście na scenę dostałem owację.
Podobno w garderobie Maryla się wkurzyła. Kolejnego dnia dostałem tylko informację: „Projekt upadł, wszystkie terminy odwołano”.
Pojechali beze mnie, zostawili mnie na lodzie. Dzwoniłem, prosiłem, by mi pomogła. Cały miesięczny dochód wyleciał mi z życiorysu, sytuacja też była tragiczna. Ale była niewzruszona. Teraz jej to przypomniałem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.