Choć rząd zdecydował się na wprowadzenie kolejnych ograniczeń w związku z dramatycznym wzrostem liczby chorych na COVID-19 i nasilającą się trzecią falą pandemii, ograniczenia dotyczące uczestnictwa w obrzędach religijnych uległy minimalnej zmianie. Choć przecież wielu ekspertów apelowało o bezwzględne zamkniecie świątyń na czas Wielkanocy, uznając tę konieczność za jeden z ważniejszych czynników decydujących o skutecznej walce z kolejną falą pandemii.
Ostatecznie w kościołach wprowadzony zostanie nowy „limit”. Wynosić on będzie jedną osobę na 20 metrów kwadratowych. Bez zmian pozostaje oczywiście obowiązek zakrywania ust i nosa oraz zachowywanie 1,5 m odległości od innych osób.
Tomasz Terlikowski przyznaje, że takiej decyzji można było się spodziewać po tym, jak w środę Episkopat wspólnie ministrem zdrowia wydali dokument, w którym przekazano wytyczne dla księży i wiernych. Choć wariant zamknięcia świątyń tuż przed Wielkanocą, jak uważa publicysta, zapewne też był rozważany, zwłaszcza, że w ubiegłym roku tak drastyczne ograniczenia wprowadzono. Wówczas w kościele przebywać mogło tylko pięciu wiernych. Czyli rząd miał doświadczenia z tak trudnymi decyzjami.
– Rząd stał przed trudną decyzją, bo o ile pozostałe ograniczenia (przedstawione w czwartek – red.) uderzają po równo we wszystkich, o tyle ograniczenie dotyczące możliwości uczestniczenia w nabożeństwach uderza najbardziej w tę część elektoratu, który częściej głosuje na obecną władzę. Politycznie to było trudniejsze – tłumaczy w rozmowie z „Wprost” Terlikowski.
– Co więcej, pewna część liderów katolickich, nie mówię o biskupach, bo oni milczeli, ale świeckich działaczach katolickich, Kai Godek, czy Stowarzyszeniu Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi, już rozpoczynała akcję pod hasłem „rząd chce nam zakazać świąt” – zauważa Tomasz Terlikowski.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.