Kateryna Orda, Marzena Tarkowska, „Wprost”: Od 13 lat organizujesz festiwal Folkowisko. Dzięki temu twoja ekipa mogła pomagać na granicy, gdy do Polski zaczęły napływać dziesiątki tysięcy osób uciekających z Ukrainy przed wojną. Jak pomogło wam doświadczenie zdobyte przy festiwalach?
Zaczęło się od tego, że zrobiliśmy wielki festiwal, ale na granicy. To był festiwal zimna, ludzkiego upokorzenia, czasem niestety umierania. Przeszliśmy na stronę ukraińską, gdzie było 20-30 tysięcy osób. To tłum, którym trzeba zarządzać. A ponieważ robimy wydarzenia kulturalne, na których jest nawet 10 tysięcy osób, to wiemy, jak kierować ludźmi i jak do nich mówić, żeby nie spowodować paniki i trochę ich uspokoić. Wiemy, jak ich ogrzać i zabezpieczyć. W pierwszej fazie wojny przenieśliśmy namioty, nagrzewnicę i punkt medyczny na granicę. Jedyne, czego zabrakło, to sceny. Pytają mnie tam na Ukrainie: co z tym zrobicie, jak się wojna skończy? Mówię, że przywieziemy scenę i zrobimy wielki festiwal pokoju.
Na premierze dokumentów „Human to Human” mówiłeś, że zobaczyliście śmierć bardzo małych dzieci, których matki godzinami czekały w kolejce. Czy w pierwszych dniach wojny brakowało infrastruktury dla uchodźców, ale po stronie ukraińskiej?
Władze ukraińskie pierwszy raz zobaczyliśmy w drugim tygodniu wojny. Żeby odpowiedzieć, muszę zrobić długi wstęp. Na same przejścia od strony polskiej cywile nie mogli wjeżdżać, ruch odbywał się tylko ze strony ukraińskiej. Jestem radnym powiatowym. Z piątku na sobotę rano zaczęliśmy organizować przestrzeń przed przejściem granicznym, a konkretnie infrastrukturę. Doradziłem, żeby wstawić nagrzewnice gazowe do namiotu. A więc ci, którzy wychodzili na polską stronę byli zaopiekowani – było jedzenie i koła gospodyń wiejskich. Zaczęło powstawać miasteczko – ale przed granicą, po naszej stronie. O 4:00 w nocy zadzwonił mój kolega. „Marcin, udało mi się wjechać z pomocą na przejście, zawiozłem kanapki i herbaty. Jedziecie z nami?” – zapytał. Od wyjścia z ukraińskiego przejścia granicznego trzeba było czekać jeszcze kilka godzin – odprawy, długie kolejki.Spakowaliśmy busa i przyczepkę ze wszystkim, co mieliśmy. Pojechaliśmy na granicę. Przejście w Budomierzu jest nietypowe. Większość przejść granicznych jest zbudowanych tak – polskie przejście, później granica, wąskie gardło i ukraińska część. W Budomierzu polska i ukraińska odprawa odbywają się razem, na polskim terytorium (Marcin pokazuje nam na stoliku, układając dwa telefony obok siebie, szerokość wejść – red.).
Cała baza jest po polskiej stronie i celnicy są razem. Ale cały korek zrobił się przed przejściem do Polski. Zobaczyliśmy jakieś dwa tysiące ludzi na przejściu. Pytam się celników: „Tu jest szlaban, wydajemy ludziom jedzenie. A co jest tam dalej?”.
„A tam dalej są 2 km takiej strefy buforowej, za nią drugi szlaban, a tam stoi ze 20 tysięcy ludzi” – powiedział celnik.
„A czy puścicie mnie tam dalej?” – pytam. Bo ci tutaj mieli jeszcze 5 godzin do Polski, a tamci jakieś 30-40 godzin. Na co on: „No dobra. Jedź”. Puścili mnie do drugiego ukraińskiego szlabanu. Dojechałem, zatrzymują mnie ukraińscy pogranicznicy. „A ty gdzie jedziesz?” – pytają mnie. „Tamci mi powiedzieli, że będę mógł jechać dalej i nakarmić ludzi” – powiedziałem. Więc mi otworzyli. Udało nam się wjechać przez długi pas pomiędzy dwoma szlabanami. Puszczali grupkami ludzi. To była piąta nad ranem… Udało się. Jedyne co tam zobaczyłem, to jeden namiot, ognisko i gorąca woda… I to wszystko dla 30 tys. osób. Zaczęliśmy wydawać jedzenie z auta. W końcu uznałem, że jeżdżenie w tę i z powrotem nie ma sensu. To było zwykłe pole, bez infrastruktury. Tylko tłum ludzi, pole i cmentarz. Szybko zbudowaliśmy obóz, nazwaliśmy go humanitarnym. Rozbiliśmy go po ukraińskiej stronie, przy szlabanie.