- Poszedłem do polityki jak na wojnę. Nie z ciekawości. Odłożyłem na bok filozofię, aspiracje naukowe i powiedziałem sobie: "idę się bić".
Działał Pan w afekcie?
- Byłem wściekły, bo widziałem coraz więcej patologii. Po aferze Rywina pomyślałem: "Cholera, nie po to dziadek walczył z Rosjanami, a ojciec po wojnie strzelał do komunistów, żebym patrzył na to, jak Polskę zawłaszcza oligarchia postkomunistyczna".
Kiedy przyszło obrzydzenie?
- Tuz po wyborach w 2005 r. Byłem przekonany, że powstanie rząd Po i PiS. Wtedy nastąpił moment inicjacji w brudną część polityki. Siedziałem w restauracji sejmowej z pewnym ważnym politykiem. Byłem rozgorączkowany. Mówiłem, że powinniśmy stworzyć wspólny rząd, by realizować program. On na to: "Pisiaki wygrały, niech sobie sami teraz tworzą rząd". 'Przez kilka lat obiecywaliśmy wyborcom rząd. Jak mamy teraz się z tej obietnicy wycofać? - spytałem. Na to on, z miną guru politycznego, powiedział: "Pamiętaj. Pierwsza zasada w polityce - pie**ol wyborców"
Więcej w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost"