Jak nasze wybory prezydenckie mają się do światowej polityki? Tak jak niedawny finał piłkarskiego Pucharu Polski do odbywającego się tego samego dnia finału Ligi Mistrzów. Tam wielkie widowisko, u nas nędzna gra, mało widzów, niska stawka. Tam wielki świat, u nas bida z nędzą. Jeszcze kilka albo kilkanaście dni i najnudniejsza, najmniej merytoryczna, kompletnie bezproduktywna i w gruncie rzeczy zbędna kampania dzięki Bogu dobiegnie końca.
Niczego nie dowiedzieliśmy się z niej o Polsce, o kandydatach, o ich planach na przyszłość. Seria banalnych wypowiedzi i smutnych, sponsorowanych przez nas telewizyjnych spotów. Zaiste niezwykły mamy wybór. Z jednej strony kandydat, który uważa, że prezydentura należy mu się za wysługę lat. Z drugiej kandydat, który uważa, że należy mu się ona, bo jest wykonawcą jakiegoś bliżej nieokreślonego testamentu. Z jednej strony ktoś, kto kandyduje, bo nie chciał kandydować lider partii, z drugiej ktoś, kto kandyduje, bo tragicznie zmarł mu brat. Z jednej ktoś, kto popełnia gafę, gdy tylko otwiera usta, z drugiej ktoś, kto swych spin doktorów wprowadza w drżenie – boją się, że mówiąc, powie w końcu, co naprawdę myśli. Doradcy jednego modlą się, by nie mówił, doradcy drugiego modlą się, by mówić nie zaczął. Z jednej strony kandydat, który kandydatką na pierwszą damę nie dysponuje, z drugiej kandydat, który dysponuje żoną do roli pierwszej damy odnoszącą się z pewną taką niechęcią. Naprawdę inspirujący dylemat.
Dwa miesiące temu, tuż po smoleńskiej tragedii, słyszeliśmy, że oto nasza prezydentura okazała się czymś większym niż żyrandol. Że symbolizuje ona majestat Rzeczypospolitej, a więc jest dla Polaków instytucją najważniejszą. Chciałoby się wierzyć, że majestat jest jednak ciut większy, niż wskazywałaby na to kampania. Dwa miesiącetemu powiedziano nam, że kampania będzie zupełnie inna ze względu na smoleńską katastrofę. Otóż twierdzę, że owa katastrofa dla nijakości i żadności kampanii stanowi wyłącznie alibi. Podobnie jak wielka powódź. O czym oni wszyscy by gadali, gdyby nie katastrofa i gdyby nie powódź? Okazałoby się, że pojedynek zmęczonych oldbojów byłby jeszcze nudniejszy. Jasne, dylemat, czy będziemy mieli pięć lat świętego spokoju, czy kolejnych pięć lat wojny na górze, nie jest nieważny. Ale trudno się dziwić, że większość Polaków ma zdystansowany stosunek do wyborów, po których trudno liczyć na cokolwiek więcej niż święty spokój. Skoro tak, to wielu woli dać sobie spokój z głosowaniem.
To co z tą prezydenturą? Diabelnie się ona w ostatnich latach skurczyła. W dużej mierze za sprawą Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Obaj jako prawdziwi liderzy jasno odpowiadali na pytanie: „I kto tu rządzi?". Skarlenie całej instytucji jest też jednak recenzją ostatniej prezydentury. Gdy Tusk i Lech Kaczyński wybierali się pięć lat temu do Pałacu Prezydenckiego, premierem był Marek Belka. Poważny człowiek, świetny urzędnik i żaden polityk. Wtedy mieliśmy umniejszone premierostwo, z założenia więc mieliśmy też potężniejącą prezydenturę. Gdy premierostwo się ukanclerzyło, skarlała prezydentura.
Ale myli się ten, kto sądzi, że nadchodzące wybory są pozbawione znaczenia i zupełnie nieekscytujące. Naprawdę pasjonującą batalię stoczą w nich dwie pary kobiece. Amnezja zderzy się z pamięcią. Absencja z frekwencją. Wynik pojedynku numer jeden trudno przewidzieć. Wynik drugiego przewidzieć łatwo. Otóż zatryumfuje absencja. I nie będzie to ani wynik powodzi, ani dobrej pogody, ani wakacji. Dokładnie jak z Pucharem Polski. Po diabła fatygować się na stadion, gdy w telewizji można obejrzeć, jak grają najlepsi.
Dobra, pociągnę tu tę piłkarską metaforę. W czasie mistrzostw świata zobaczymy, jak fantastyczne są dogrywki. Wszyscy słaniają się na nogach, gra żadna, ale emocje fantastyczne. U nas co do nóg i gry wszystko się zgadza, tylko emocje letniuteńkie. A przecież to dogrywka meczu, którego 90. minuta wypadła w październiku 2007 r. Oj, nie będziemy tym razem mieli kolejek w lokalach wyborczych. Co z tego wynika? Ano to, że dla większości Polaków wybór, który nam przedstawiono, jest średnio istotny, a nadchodzące wakacje budzą w nich większe namiętności niż szukanie odpowiedzi na pytanie: czy Pan Jarosław zmienił się naprawdę, czy jednak tak, jak na zdrowy rozum się wydaje?
Oczywiście, nie zachęcam do pomagania absencji. Jak zawsze pójdę głosować. Do położonego nieopodal lokalu wyborczego wybiorę się z mocnym przekonaniem, że spacery są rzeczą ważną.
PS. We „Wprost" czas kolejnych powitań. Witam na naszych łamach Zbigniewa Hołdysa i Jana Wróbla. Kolejne powitania wkrótce.
Dwa miesiące temu, tuż po smoleńskiej tragedii, słyszeliśmy, że oto nasza prezydentura okazała się czymś większym niż żyrandol. Że symbolizuje ona majestat Rzeczypospolitej, a więc jest dla Polaków instytucją najważniejszą. Chciałoby się wierzyć, że majestat jest jednak ciut większy, niż wskazywałaby na to kampania. Dwa miesiącetemu powiedziano nam, że kampania będzie zupełnie inna ze względu na smoleńską katastrofę. Otóż twierdzę, że owa katastrofa dla nijakości i żadności kampanii stanowi wyłącznie alibi. Podobnie jak wielka powódź. O czym oni wszyscy by gadali, gdyby nie katastrofa i gdyby nie powódź? Okazałoby się, że pojedynek zmęczonych oldbojów byłby jeszcze nudniejszy. Jasne, dylemat, czy będziemy mieli pięć lat świętego spokoju, czy kolejnych pięć lat wojny na górze, nie jest nieważny. Ale trudno się dziwić, że większość Polaków ma zdystansowany stosunek do wyborów, po których trudno liczyć na cokolwiek więcej niż święty spokój. Skoro tak, to wielu woli dać sobie spokój z głosowaniem.
To co z tą prezydenturą? Diabelnie się ona w ostatnich latach skurczyła. W dużej mierze za sprawą Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Obaj jako prawdziwi liderzy jasno odpowiadali na pytanie: „I kto tu rządzi?". Skarlenie całej instytucji jest też jednak recenzją ostatniej prezydentury. Gdy Tusk i Lech Kaczyński wybierali się pięć lat temu do Pałacu Prezydenckiego, premierem był Marek Belka. Poważny człowiek, świetny urzędnik i żaden polityk. Wtedy mieliśmy umniejszone premierostwo, z założenia więc mieliśmy też potężniejącą prezydenturę. Gdy premierostwo się ukanclerzyło, skarlała prezydentura.
Ale myli się ten, kto sądzi, że nadchodzące wybory są pozbawione znaczenia i zupełnie nieekscytujące. Naprawdę pasjonującą batalię stoczą w nich dwie pary kobiece. Amnezja zderzy się z pamięcią. Absencja z frekwencją. Wynik pojedynku numer jeden trudno przewidzieć. Wynik drugiego przewidzieć łatwo. Otóż zatryumfuje absencja. I nie będzie to ani wynik powodzi, ani dobrej pogody, ani wakacji. Dokładnie jak z Pucharem Polski. Po diabła fatygować się na stadion, gdy w telewizji można obejrzeć, jak grają najlepsi.
Dobra, pociągnę tu tę piłkarską metaforę. W czasie mistrzostw świata zobaczymy, jak fantastyczne są dogrywki. Wszyscy słaniają się na nogach, gra żadna, ale emocje fantastyczne. U nas co do nóg i gry wszystko się zgadza, tylko emocje letniuteńkie. A przecież to dogrywka meczu, którego 90. minuta wypadła w październiku 2007 r. Oj, nie będziemy tym razem mieli kolejek w lokalach wyborczych. Co z tego wynika? Ano to, że dla większości Polaków wybór, który nam przedstawiono, jest średnio istotny, a nadchodzące wakacje budzą w nich większe namiętności niż szukanie odpowiedzi na pytanie: czy Pan Jarosław zmienił się naprawdę, czy jednak tak, jak na zdrowy rozum się wydaje?
Oczywiście, nie zachęcam do pomagania absencji. Jak zawsze pójdę głosować. Do położonego nieopodal lokalu wyborczego wybiorę się z mocnym przekonaniem, że spacery są rzeczą ważną.
PS. We „Wprost" czas kolejnych powitań. Witam na naszych łamach Zbigniewa Hołdysa i Jana Wróbla. Kolejne powitania wkrótce.