Główne role w filmach, które są klasykami polskiego kina, Złota Palma na koncie, Wiktory i inne statuetki, które można ustawiać na półkach w rzędach. Wydawało się, że Krystyna Janda osiągnęła w swoim zawodzie już wszystko. Dlatego zaskoczeniem było, gdy aktorka odeszła z warszawskiego Teatru Powszechnego i postanowiła postawić wszystko na jedną kartę – otworzyć prywatny teatr. W dodatku zdecydowała się zaryzykować własne pieniądze, sprzedała dom. Jej koledzy po fachu pukali się w czoło, bo panowało przeświadczenie, że do teatru się tylko dopłaca, i to niemało. Krążyło nawet żartobliwe stwierdzenie, że teatr zarabia najwięcej, kiedy nie pracuje.
Ale Janda nie przejęła się sceptycyzmem środowiska. Założyła wraz z mężem Edwardem Kłosińskim i córką Marią Seweryn fundację, której celem było stworzenie pierwszego w Polsce prywatnego teatru dramatycznego. I w tamtym momencie wiedziała już, że będzie musiała poświęcić całe swoje życie prywatne, by zrealizować to marzenie. – Nad wspomnieniem tamtego okresu dominuje uczucie wpadania w czarną otchłań, ściśniętego gardła, nieprzespanych nocy i poczucie zagrożenia. Śmiesznych, no, powiedzmy, zabawnych momentów było wiele, ale giną one w pamięci koszmaru z tamtego okresu – mówi dziś Janda.
Teatr Polonia, Och-teatr, śmierć ukochanego męża, dojrzałość życiowa i artystyczna - portret Krystyny Jandy pióra Igi Nyc w najnowszym wydaniu tygodnika "Wprost", w sprzedaży od 2 listopada.