Gross mówi, że "w zamierzeniu to miała być mała książka pokazująca pewne rzeczy ostro, co nie wyklucza zajęcia się problemem bardziej dogłębnie". - W najbliższej przyszłości chciałbym pisać o tym, co się działo dalej na wschód – na Ukrainie, na Litwie. W przyszłym roku planuję urlop akademicki i tej tematyce zamierzam się poświęcić. Chcę spędzić kilka miesięcy w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, czytając archiwa, które zostały ściągnięte z Rosji - mówi.
Odnosi się również do powszechnej krytyki dotyczącej jego metodologii badawczej w „Złotych żniwach". - Uważam, że wypływa z całkowitego niezrozumienia tego, czym jest praca historyka. Oprócz dokumentowania faktów zadaniem historyka jest sproblematyzowanie tego, co się wydarzyło, a więc zadawanie pytań, co oznacza materiał, o którym mowa, zwłaszcza gdy pewne prawdy próbuje się ukryć czy przemilczeć. Krytyka mojej wiarygodności badawczej to przede wszystkim ucieczka przed tym, by stanąć twarzą w twarz z prawdą opisaną w „Złotych żniwach" - argumentuje Gross.
Dlaczego w ogóle napisał tę książkę? - To ciąg dalszy tego, czym zajmuję się od kilkunastu lat. Bezpośrednim impulsem była propozycja wydawnictwa napisania niewielkiego studium na temat jednego zdjęcia w ramach serii książek poświęconych zdjęciom - mówi. - Dla mnie takim zdjęciem o niesamowitej sile przekazu była fotografii a kopaczy z Treblinki opublikowana w 2008 r. przez „Gazetę Wyborczą". Niesamowita w tym zdjęciu była nie tylko jego treść, ale również fakt, ze oprócz tej jednej publikacji nikt się nim nie zajął. Wokół tego wyrosła narracja mojej książki, choć oczywiście nie jest to książka o jednym zdjęciu - stwierdza i dodaje, że "ono stanowi tylko punkt wyjścia do rozważań o doświadczeniu żydowskim z obrzeży Holocaustu". - O tym, co robili Polacy z Żydami próbującymi ukrywać się na prowincji, w czasie gdy Niemcy problem żydowski rozwiązywali w obozach zagłady - mówi.
Gross zapewnia również, że - wbrew zarzutom wielu osób - wcale nie "uwziął się" na Polaków. - Ja się na nikogo nie uwziąłem, tylko historia Polski mnie szczególnie dotyczy i interesuje, bo sam jestem Polakiem. A poza tym w Polsce żyła największa społeczność Żydów, ponad 3 miliony, i Holocaust miał tu inny przebieg niż w Europie na zachód od Niemiec. To prawda, ze 75 proc. holenderskich Żydów nie przeżyło wojny, ze Holendrzy czy Francuzi dawali przyzwolenie na izolowanie Żydów, na działanie instytucji, które ich prześladowały, ze policja francuska czy holenderska dokonywała aresztowań, ale nie było tego, co działo się w Polsce na styku ludności polskiej i żydowskiej. W Polsce działalność eksterminacyjna miała miejsce wszędzie i sposób, w jaki ludzie zostali wciągnięci we współudział na obrzeżach Holocaustu, był okropny. Polacy bezpośrednio angażowali się w różne brutalne akcje - mówi Gross i dodaje: - Nie były to działania instytucji, ale atak człowieka na człowieka. Sąsiad sąsiada łapał, rabował i mordował.
Na pytanie, czy boli go dość popularne ostatnio wobec niego określenie "polakożerca", Gross odparł: - Takie oskarżenia płyną wyłącznie od endeków albo głupców, a ponieważ ani jedni, ani drudzy mnie specjalnie nie interesują, więc niech sobie mówią, co chcą.
M.in. o tym, czy Polacy dali się "uwieść" Holocaustowi oraz czy Polska to kraj antysemicki - czytaj w poniedziałkowym Wprost w wywiadzie Aleksandry Pawlickiej z Janem Tomaszem Grossem.