Czy o Prezydencie RP wolno już powiedzieć wszystko? Od Lecha Wałęsy do Bronisława Komorowskiego, czyli krótka historia opluskwiania prezydentów.
Nieobliczalny, nieodpowiedzialny, niepoprawny, nieudolny, z symbolu demokracji stał się groteskową karykaturą, potencjalny czynnik destabilizacji i nieładu, izolujący Polskę od reszty świata". To nie o Lechu Kaczyńskim ani nawet o Bronisławie Komorowskim. Tak nad Lechem Wałęsą, wtedy jeszcze kandydatem na prezydenta, pastwił się jesienią 1990 r. Adam Michnik w tekście opublikowanym przez niemiecki „Die Tageszeitung". Nomen omen na tych samych łamach półtorej dekady później ukaże się paszkwil na Lecha Kaczyńskiego, który wywoła „aferę kartoflaną".
Prostak i dyktator, czyli Bolek
Po Wałęsie nawet najcięższe zarzuty zresztą spływały. Miał cięty język, cechował go absolutny brak manier oraz wyjątkowo gruba skóra. Inteligenckiego gadania nie znosił, a jajogłowych cenił o tyle, o ile byli mu akurat potrzebni. Jako urodzony trybun ludowy czuł, że jego wiecowe pohukiwania są o wiele skuteczniejsze od wstępniaków Michnika.
W artykule „Cztery portrety Lecha Wałęsy" opublikowanym w 1991 r. w „Życiu Warszawy" Marcin D. Zdort wymieniał gęby, które przyklejali ówczesnemu prezydentowi jego przeciwnicy.
Po pierwsze: prostaka. Językoznawca Jerzy Bralczyk zarzucał prezydenckiemu językowi „niepewność, niechlujność i posługiwanie się dziwacznymi metaforami, ujawniającymi bardzo prostą wizję świata". Na łamach „Wprost" wyrażano nadzieję, że „dożyjemy czasów, kiedy w Polsce, jak w każdym normalnym demokratycznym państwie, umiejętność poprawnego i sprawnego mówienia stanie się warunkiem, bez którego trudno marzyć o karierze politycznej".
Taki był język pierwszej „wojny na górze". Wałęsa i wspomagający go bracia Kaczyńscy też w słowach nie przebierali, co to to nie. A Polska zastygła w zdumieniu, gdyż najcięższe zarzuty stawiali sobie ludzie, którzy rok wcześniej stanowili jedną drużynę.
Ale tamta „wojna na górze" przy obecnej to jak rodzinna sprzeczka przy stole.Prostak i dyktator, czyli Bolek
Po Wałęsie nawet najcięższe zarzuty zresztą spływały. Miał cięty język, cechował go absolutny brak manier oraz wyjątkowo gruba skóra. Inteligenckiego gadania nie znosił, a jajogłowych cenił o tyle, o ile byli mu akurat potrzebni. Jako urodzony trybun ludowy czuł, że jego wiecowe pohukiwania są o wiele skuteczniejsze od wstępniaków Michnika.
W artykule „Cztery portrety Lecha Wałęsy" opublikowanym w 1991 r. w „Życiu Warszawy" Marcin D. Zdort wymieniał gęby, które przyklejali ówczesnemu prezydentowi jego przeciwnicy.
Po pierwsze: prostaka. Językoznawca Jerzy Bralczyk zarzucał prezydenckiemu językowi „niepewność, niechlujność i posługiwanie się dziwacznymi metaforami, ujawniającymi bardzo prostą wizję świata". Na łamach „Wprost" wyrażano nadzieję, że „dożyjemy czasów, kiedy w Polsce, jak w każdym normalnym demokratycznym państwie, umiejętność poprawnego i sprawnego mówienia stanie się warunkiem, bez którego trudno marzyć o karierze politycznej".
Cały tekst już w najnowszym Wprost, w kioskach od wtorku