Każdy człowiek go niesłychanie ciekawił, z upodobaniem słuchał ludzi. Pewnie musiał się wielokrotnie nudzić, ale nigdy tego nie okazywał - pisze o Janie Pawle II Marcin Król.
Kiedy w 1969 r. zacząłem pisywać do „Tygodnika Powszechnego", Karol Wojtyła był już kardynałem. W „Tygodniku" zatem przestano mówić, że „znowu przyszedł ten ksiądz, który pisze wiersze". A wiersze publikował od dziesięcioleci.
Najpierw były spotkania całej redakcji i współpracowników czy spotkania ze środowiskiem określanym nieco podejrzanym mianem „twórczego". Równocześnie dowiadywałem się od przyjaciół z Krakowa, bo sława kardynała nie dotarła jeszcze w pełni do Warszawy, o jego roli w dyskretnej, ale skutecznej opiece nad intensywnie działającymi w Krakowie duszpasterstwami młodzieży. Zwłaszcza tym prowadzonym tradycyjnie przez ojców dominikanów, z ojcem Kłoczowskim na czele.
W latach 70. nie miałem pracy i próbowano mnie namówić do uczenia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, co się – na szczęście – skończyło niepowodzeniem. Tam profesorem był kardynał Wojtyła, który nie zaprzestał nauczania mimo nominacji. Był uwielbiany przez studentów i raczej średnio przez KUL-owskie środowisko profesorskie. Karol Wojtyła bowiem był po części tomistą, co na KUL było obowiązkowe, ale przede wszystkim fenomenologiem, co z kolei uważano za nowinkę, dziwactwo, prawie herezję. Kardynał sypiał w tym samym konwikcie, w którym i ja miałem okazję spędzać noce, ale w części przeznaczonej dla księży. Warunki były, delikatnie mówiąc, spartańskie. W pokoju znajdowała się miednica na stojaku, do której siostry przynosiły trochę ciepłej wody, reszta była na korytarzu. Karol Wojtyła nie zwracał na to uwagi.
Najpierw były spotkania całej redakcji i współpracowników czy spotkania ze środowiskiem określanym nieco podejrzanym mianem „twórczego". Równocześnie dowiadywałem się od przyjaciół z Krakowa, bo sława kardynała nie dotarła jeszcze w pełni do Warszawy, o jego roli w dyskretnej, ale skutecznej opiece nad intensywnie działającymi w Krakowie duszpasterstwami młodzieży. Zwłaszcza tym prowadzonym tradycyjnie przez ojców dominikanów, z ojcem Kłoczowskim na czele.
W latach 70. nie miałem pracy i próbowano mnie namówić do uczenia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, co się – na szczęście – skończyło niepowodzeniem. Tam profesorem był kardynał Wojtyła, który nie zaprzestał nauczania mimo nominacji. Był uwielbiany przez studentów i raczej średnio przez KUL-owskie środowisko profesorskie. Karol Wojtyła bowiem był po części tomistą, co na KUL było obowiązkowe, ale przede wszystkim fenomenologiem, co z kolei uważano za nowinkę, dziwactwo, prawie herezję. Kardynał sypiał w tym samym konwikcie, w którym i ja miałem okazję spędzać noce, ale w części przeznaczonej dla księży. Warunki były, delikatnie mówiąc, spartańskie. W pokoju znajdowała się miednica na stojaku, do której siostry przynosiły trochę ciepłej wody, reszta była na korytarzu. Karol Wojtyła nie zwracał na to uwagi.
Prof. Marcin Król wspomina Jana Pawła II w specjalnym, papieskim wydaniu tygodnika "Wprost". Już w kioskach!