Nie ma takiej bredni, głupoty i plugastwa, której w imię wolności słowa nie wypowiedzieliby u nas obrońcy wolności słowa, ostrzegający przed zagrożeniem dla wolności słowa.
Zagrożenie dla wolności słowa jest autentyczne. Gdyby wolność słowa nie była zagrożona, to nie słyszelibyśmy przecież bez przerwy, że jest zagrożona. Ktoś mógłby oczywiście demagogicznie zasugerować, że donośność krzyku w sprawie zagrożenia dla wolności słowa raczej wyklucza autentyzm tego zagrożenia. Mógłby to jednak powiedzieć wyłącznie ktoś, kto głuchy może nie jest, ale ślepy, owszem.
Bo wystarczy, że wziąłby do ręki „Rzeczpospolitą" z zeszłego tygodnia, by zrozumieć skalę zagrożenia. Bronisław Wildstein pisze, że o pewnych sprawach w III RP „nie wolno głośno mówić". Pisze, ale każde jego słowo to krzyk, tym bardziej że redaktor Wildstein zwykle mówi szeptem. Otóż w III RP nie można krytykować Komora, o czym przekonał się antykomor. Nie można też pisać, że Wałęsa to Bolek. Miałem wrażenie, że Wildstein od lat pisze, że Wałęsa to Bolek, i krytykuje Komora, widziałem nawet kilka tygodni temu transparenty, na których Komora nazywano zdrajcą, sprzedawczykiem i porównywano go do Stalina, Putina czy cholera wie kogo jeszcze. W porządku, ludzie zdeterminowani potrafią wykrzyczeć prawdę, ale ile ryzykują! Niemal powszechnie akcję ABW uznano za idiotyczną, o czym słyszałem we wszystkich telewizjach, ale półgębkiem to mówiono, ze strachem, że knebel za chwilę usta może zamknąć.
Na tej samej stronie „Rzeczpospolitej" Piotr Zaremba w komentarzu „Cmentarny spokój" pisze, że mainstreamowi komentatorzy chcą przemilczeć ostatnie „rewelacje” Mariusza Kamińskiego, owego państwowca z PiS. Słyszałem wprawdzie o tych „rewelacjach” (cudzysłów absolutnie uzasadniony), ale świadczy to oczywiście o próbie przemilczania. Na stronie 15 Roman Graczyk pyta wielkim tytułem, czy mamy „Wolność słowa dla słusznych opinii?”. Odpowiem na pytanie Graczyka. Tak. Jego opinia, że niejaki Braun, opluwając arcybiskupa Życińskiego, korzystał z wolności słowa, jest głęboko słuszna, a ukazała się w gazecie niewychodzącej w podziemiu, więc jak najbardziej – wolność słowa dla słusznych opinii.
Jak tu wytłumaczyć ten teatralny krzyk o wydumanym zagrożeniu dla wolności słowa? Cóż, histeria w tym wypadku jest szatą skrywającą cynizm. Skoro jest zagrożenie, to krzyczący o zagrożeniu są potencjalnymi ofiarami. To uwzniośla, ale i stanowi alibi dla wszelkich brutalnych ataków przeprowadzanych przez „zagrożonych". Przecież oni się tylko bronią! Poza tym elektorat pewnej partii najłatwiej zmobilizować, wmawiając mu, że idei prawej, patriotycznej, prawdziwej Polski grozi eksterminacja. A że nie o żadną wolność słowa idzie, ale o władzę i kasę? Tego elektoratowi nie powiemy.
Z zagrożeniem dla wolności słowa trzeba walczyć. Zagrożonych należy bronić. Do korzystania z wolności słowa trzeba zachęcać. Korzystanie przez nich z tego prawa trzeba afirmować. Co właśnie czynię. Popieram prawo pana Brauna do nazywania arcybiskupa Życińskiego łajdakiem. Popieram prawo redaktor Kani (tej co, według prokuratury, brała pieniądze od rodziny Dochnala za wstawiennictwo u Ziobry) do pisania o moralnych standardach dziennikarzy. Popieram prawo byłego sekretarza KC PZPR i agenta do dekomunizowania i lustrowania. Popieram prawo byłego bezpieczniaka odpowiedzialnego za walkę z emigracyjną prasą i emigracyjnymi działaczami „Solidarności" do opluwania „Donka" (tak o nim pisze). Popieram prawo redaktora Wildsteina do pisania o wolności słowa, którą celebrował, wywalając z TVP tych, co nie swoi. Popieram z całego serca korzystanie z wolności słowa przez redaktora Karnowskiego – nie chcę, by umarł stworzony przez niego słynnym tekstem nowy gatunek „panegiryk na cześć ukochanego prezesa”. Popieram prawo Starucha do korzystania z prawa obalania matoła Donalda. Popieram prawo antykomora do zabawy z waleniem w Komora fekaliami. Popieram prawo państwowca Kamińskiego do cytowania tego, czego nie powiedział gangster Broda, a także do rzucania w prezydenta jajkami, jak to czynił kiedyś w ramach wolności jajka. Popieram prawo redaktora PiSakiewicza do robienia biznesu na mąceniu ludziom w głowach.
Czasem zastanawiam się oczywiście, dlaczego nasi dzielni prawicowcy tak fetują premiera Orbána. Gdyby Tusk przeforsował w Polsce taką ustawę medialną jak Orbán, to hałas byłby większy niż na koncercie Behemotha. Może jest tak, że miłośnicy wolności słowa marzą, żeby za mordę wziął wszystkich nasz Orbán. Dlaczego z kolei nie wrzeszczeli o wolności słowa, gdy nasz Orbán wziął w kilka dni media publiczne? No tak, jak Kali wziąć media to dobrze.
To jednak detale. Prawda, że obrońcy wolnego słowa często posługują się słowem jak cepem, a z wolności słowa czynią taki użytek jak ze spluwaczki. A jednak korzystają z wolności słowa. I dobrze. Ich brednie i plugastwa są w sumie niską ceną za dar wolności słowa, wywalczony dla nas wszystkich przez ludzi, z których większość, dziś, korzystając z wolności słowa, obrońcy wolności słowa opluwają.
Bo wystarczy, że wziąłby do ręki „Rzeczpospolitą" z zeszłego tygodnia, by zrozumieć skalę zagrożenia. Bronisław Wildstein pisze, że o pewnych sprawach w III RP „nie wolno głośno mówić". Pisze, ale każde jego słowo to krzyk, tym bardziej że redaktor Wildstein zwykle mówi szeptem. Otóż w III RP nie można krytykować Komora, o czym przekonał się antykomor. Nie można też pisać, że Wałęsa to Bolek. Miałem wrażenie, że Wildstein od lat pisze, że Wałęsa to Bolek, i krytykuje Komora, widziałem nawet kilka tygodni temu transparenty, na których Komora nazywano zdrajcą, sprzedawczykiem i porównywano go do Stalina, Putina czy cholera wie kogo jeszcze. W porządku, ludzie zdeterminowani potrafią wykrzyczeć prawdę, ale ile ryzykują! Niemal powszechnie akcję ABW uznano za idiotyczną, o czym słyszałem we wszystkich telewizjach, ale półgębkiem to mówiono, ze strachem, że knebel za chwilę usta może zamknąć.
Na tej samej stronie „Rzeczpospolitej" Piotr Zaremba w komentarzu „Cmentarny spokój" pisze, że mainstreamowi komentatorzy chcą przemilczeć ostatnie „rewelacje” Mariusza Kamińskiego, owego państwowca z PiS. Słyszałem wprawdzie o tych „rewelacjach” (cudzysłów absolutnie uzasadniony), ale świadczy to oczywiście o próbie przemilczania. Na stronie 15 Roman Graczyk pyta wielkim tytułem, czy mamy „Wolność słowa dla słusznych opinii?”. Odpowiem na pytanie Graczyka. Tak. Jego opinia, że niejaki Braun, opluwając arcybiskupa Życińskiego, korzystał z wolności słowa, jest głęboko słuszna, a ukazała się w gazecie niewychodzącej w podziemiu, więc jak najbardziej – wolność słowa dla słusznych opinii.
Jak tu wytłumaczyć ten teatralny krzyk o wydumanym zagrożeniu dla wolności słowa? Cóż, histeria w tym wypadku jest szatą skrywającą cynizm. Skoro jest zagrożenie, to krzyczący o zagrożeniu są potencjalnymi ofiarami. To uwzniośla, ale i stanowi alibi dla wszelkich brutalnych ataków przeprowadzanych przez „zagrożonych". Przecież oni się tylko bronią! Poza tym elektorat pewnej partii najłatwiej zmobilizować, wmawiając mu, że idei prawej, patriotycznej, prawdziwej Polski grozi eksterminacja. A że nie o żadną wolność słowa idzie, ale o władzę i kasę? Tego elektoratowi nie powiemy.
Z zagrożeniem dla wolności słowa trzeba walczyć. Zagrożonych należy bronić. Do korzystania z wolności słowa trzeba zachęcać. Korzystanie przez nich z tego prawa trzeba afirmować. Co właśnie czynię. Popieram prawo pana Brauna do nazywania arcybiskupa Życińskiego łajdakiem. Popieram prawo redaktor Kani (tej co, według prokuratury, brała pieniądze od rodziny Dochnala za wstawiennictwo u Ziobry) do pisania o moralnych standardach dziennikarzy. Popieram prawo byłego sekretarza KC PZPR i agenta do dekomunizowania i lustrowania. Popieram prawo byłego bezpieczniaka odpowiedzialnego za walkę z emigracyjną prasą i emigracyjnymi działaczami „Solidarności" do opluwania „Donka" (tak o nim pisze). Popieram prawo redaktora Wildsteina do pisania o wolności słowa, którą celebrował, wywalając z TVP tych, co nie swoi. Popieram z całego serca korzystanie z wolności słowa przez redaktora Karnowskiego – nie chcę, by umarł stworzony przez niego słynnym tekstem nowy gatunek „panegiryk na cześć ukochanego prezesa”. Popieram prawo Starucha do korzystania z prawa obalania matoła Donalda. Popieram prawo antykomora do zabawy z waleniem w Komora fekaliami. Popieram prawo państwowca Kamińskiego do cytowania tego, czego nie powiedział gangster Broda, a także do rzucania w prezydenta jajkami, jak to czynił kiedyś w ramach wolności jajka. Popieram prawo redaktora PiSakiewicza do robienia biznesu na mąceniu ludziom w głowach.
Czasem zastanawiam się oczywiście, dlaczego nasi dzielni prawicowcy tak fetują premiera Orbána. Gdyby Tusk przeforsował w Polsce taką ustawę medialną jak Orbán, to hałas byłby większy niż na koncercie Behemotha. Może jest tak, że miłośnicy wolności słowa marzą, żeby za mordę wziął wszystkich nasz Orbán. Dlaczego z kolei nie wrzeszczeli o wolności słowa, gdy nasz Orbán wziął w kilka dni media publiczne? No tak, jak Kali wziąć media to dobrze.
To jednak detale. Prawda, że obrońcy wolnego słowa często posługują się słowem jak cepem, a z wolności słowa czynią taki użytek jak ze spluwaczki. A jednak korzystają z wolności słowa. I dobrze. Ich brednie i plugastwa są w sumie niską ceną za dar wolności słowa, wywalczony dla nas wszystkich przez ludzi, z których większość, dziś, korzystając z wolności słowa, obrońcy wolności słowa opluwają.