Chcesz startować do Sejmu? Musisz zapłacić dolę. Najdroższe są „jedynki", drugie i trzecie miejsca są tańsze, ale nie zawsze dają gwarancje wejścia do Sejmu. A ty liczysz na poselski mandat? A może nie chcesz kandydować, bo upatrzyłeś sobie posadę po wyborach? To bez znaczenia, i tak zapłacisz. Niedużo, 5-10 proc. miesięcznej pensji. Należy się nam. W końcu wyborcze listy są nasze i to my rozdzielamy stanowiska.
Tak wygląda ściąganie partyjnego haraczu w czterech największych ugrupowaniach: PO, PiS, SLD i PSL. Płaca wszyscy. Od eurodeputowanego i posła, przez prezydenta miasta, szefa rządowej agencji, prezesa państwowej spółki, aż po burmistrza, szeregowego urzędnika i kandydata na radnego.
To patologia, bo partie maja z czego żyć. Wydajemy na nie rocznie ponad 100 mln zł. My to tym razem podatnicy. W 2010 r. najwięcej otrzymała PO – 40 mln. PiS dostało 38 mln, PSL – 15, a SLD – 14. Partie organizują za to wyborcze konwencje, wykupują telewizyjne reklamy, opłacają setki etatowych pracowników, utrzymują biura, a nawet czarterują samoloty. Liderom – Donaldowi Tuskowi, Jarosławowi Kaczyńskiemu, Grzegorzowi Napieralskiemu i Waldemarowi Pawlakowi – najwidoczniej jednak te pieniądze nie wystarczają. Bo wszyscy czterej łupią swoich działaczy, a pośrednio i nas, podatników. Wychodzi wiec na to, ze płacimy partiom Tuska i Kaczyńskiego podwójnie.
„Wprost" przestudiował sprawozdania finansowe PO, PiS, SLD i PSL z ostatnich dwóch lat. Wynika z nich, ze te cztery partie w samym 2010 r. dostały ok. 57 mln zł darowizn. Część tych pieniędzy to składki szeregowych działaczy i wpłaty sympatyków, ale część, zapewne niemała, to właśnie partyjne haracze.
O tym jak partie ściągają "polityczne haracze" od swoich członków czytaj w najnowszym, poniedziałkowym numerze tygodnika Wprost