Jego wypowiedź wprawiła wielu ekspertów w osłupienie. – Można mówić o słabym roczniku wina, bo pogoda nie dopisała – mówi prof. Krzysztof Konarzewski, pedagog z Instytutu Psychologii PAN, w ubiegłym roku odwołany przez resort edukacji z funkcji szefa CKE. – Ale o młodzieży? Czy akurat 20 lat temu nie dopisały plemniki?
Prof. Konarzewski jest pewny, że w tak dużej populacji jak maturzyści (do egzaminu przystąpiło ponad 343 tys. uczniów) zmiany nie następują z roku na rok. Owszem, w zeszłym roku matury z matematyki nie zdało 13 proc. uczniów, a w tym aż 21 proc., ale i ten nagły spadek ma logiczne wytłumaczenie. Po prostu rok temu matematyka wróciła na egzamin dojrzałości po ponad 20 latach nieobecności i egzaminatorzy z CKE postarali się, żeby była dziecinnie łatwa. Efekt był zgodny z oczekiwaniami: test zdawali nie tylko maturzyści, ale i… gimnazjaliści.
– O tym, że w tym roku będzie znacznie gorzej, chodziły słuchy od dawna – przyznaje Joanna, tegoroczna maturzystka z Lublina. – Atmosferę nadchodzącej apokalipsy skutecznie podgrzewali nauczyciele. Co wcale nie znaczy, że przekazywali nam więcej wiedzy niż poprzedniemu rocznikowi. Liczyło się wyłącznie to, żebyśmy potrafili skutecznie rozgryźć testy. Sami pedagodzy przyznają, że tak wyglądały przygotowania do matury. – Kiedyś matematyki uczono solidnie już od szkoły podstawowej – zżyma się Henryk Pawłowski, nauczyciel w IV LO w Toruniu, autor wielu książek o matematyce. – Każdy umiał odczytywać tabelki, wykresy. A teraz? Ciągle tylko rozwiązuje się testy.
O kulisach maturalnej katastrofy czytaj w poniedziałkowym "Wprost"