Teoretycznie by na tym straciły, ale tylko teoretycznie. Bo i tak każdy wie, że 100 euro greckich obligacji nie jest warte faktycznie 100 euro. Aby bankierom to lepiej weszło do głowy, kanclerz Merkel i prezydent Sarkozy odegrali zgrabną psychodramę. Ona była w niej „dobrym", a on „złym” policjantem. „Zły” policjant mówił o specjalnym podatku bankowym, a „dobry” proponował, żeby nie skubać wszystkich, ale jedynie tych, którzy zbyt łatwymi pożyczkami finansowali „wielkie greckie wesele”. I żeby ci skubani sami, dobrowolnie do skubania się zgłosili. Wygląda na to, że przedstawienie spotkało się z aplauzem. Zasada dobrowolności wygrała.
Bez zaangażowania banków do tego przedstawienia Sarkozy’emu i pani Merkel trudno byłoby przekonać obywateli, że mają wyłożyć kasę na Greków. Jednak niesie to za sobą ryzyko. Jeśli rynki finansowe dojdą do wniosku, że żadnej „dobrowolności" nie było, lecz doszło do „selektywnej niewypłacalności” dłużnika (czyli do bankructwa Grecji), to mogą wpaść w panikę. A taka panika może rykoszetem uderzyć w inne „podejrzane” kraje – Hiszpanię czy Włochy.
W tym kontekście jasne jest, dlaczego pani Lagarde tak boi się słowa „niewypłacalność". Czy można mówić o niewypłacalności, gdy banki proponują dłużnikowi korzystniejsze spłaty zaciągniętego kredytu?!
Niemniej jednak agencja ratingowa Fitch zapowiedziała, że ogłosi „częściową niewypłacalność" Grecji. Czym to grozi? Zdaniem zazwyczaj pesymistycznego Nouriela Roubiniego (to on przewidział kryzys 2008 r., czym zasłużył sobie na przydomek Dr Doom, czyli Doktor Zagłada) zamieszanie z obniżeniem ratingu Grecji potrwa parę tygodni, a potem wszystko wróci do normy. Tak stało się w przypadku przeprowadzonej pod nadzorem Międzynarodowego Funduszu Walutowego „selektywnej niewypłacalności” Urugwaju w 2003 r.
Problem w tym, jak wygląda owa „norma". Ten rok przyzwyczaił nas do tego, że „normą” w strefie euro są dywagacje o jej rychłym rozpadzie. Czy spekulanci teraz dadzą spokój Grecji, by za parę tygodni zaatakować Hiszpanię i Włochy?