Czerwone i czarne

Czerwone i czarne

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis, fot. WhiteSmoke Studio 
Ktoś powiedział ostatnio, że Janusz Palikot za swój wynik wyborczy powinien podziękować biskupom. Zgoda. Ale biskupi powinni teraz podziękować Palikotowi za budzenie, które im zafundował.
Większość biskupów uznała podobno, że eksplozja poparcia dla Palikota to  katastrofa dla Kościoła. Nic podobnego. To dla niego wielka szansa. Ponad 20 lat tkwił on w błogostanie i w letargu uśpiony zbyt łatwymi triumfami. Dostawał niemal wszystko, co chciał, od kogo chciał i kiedy chciał. Często nie musiał nawet prosić, bo państwo, niezależnie od  różnych politycznych barw kolejnych ekip rządzących, samo odgadywało pragnienia Kościoła i je spełniało. Lewica, bo chciała uzyskać rozgrzeszenie za dawne grzechy, prawica, bo chciała uzyskać błogosławieństwo dla swej ekspansji.

Ta era właśnie się skończyła. Przez 16 lat po 1989 r. polski Kościół chował się pod papieskimi szatami. Jego prawdziwe oblicze było trudno dostrzegalne, bo patrzono na  Kościół przez podwójne okno – to w papieskiej komnacie i to na  Franciszkańskiej 3 w Krakowie. Zamiast obrazu kościelnej rzeczywistości mieliśmy więc iluzję dosłodzoną wadowicką kremówką. Zamiast trzeźwej oceny Kościoła mieliśmy sentymentalną składankę wspomnień i wzruszeń. Ta  epoka skończyła się sześć lat temu. Prawda wyszła na jaw, Kościół zaczął płacić rachunki. Na początek wizerunkowe. Na razie.

Dlaczego biskupi mieliby dziękować Palikotowi? Bo budzenie jest donośne, ale  nastąpiło w momencie, gdy siły Palikota są zdolne obudzić Kościół, ale  nie są w stanie go zdemolować. Byłoby dobrze dla Kościoła, gdyby się obudził, bo za chwilę może być dla niego za późno, a za cztery lata zapateryzm przeniesie się nad Wisłę. Madryt w Warszawie jest dziś bowiem o wiele bardziej prawdopodobny niż Budapeszt w Warszawie.

Dla swojego dobra, tak, także dla ocalenia dużej części swych wpływów, biskupi muszą wyjść na spotkanie z realną Polską, szczególnie z tym, co  im się w realnej Polsce nie podoba i czego nie akceptują. Owej realnej Polsce muszą zaproponować rozmowę, a nie kazanie. Muszą pokazać jej nie  grożący palec, ale wyciągniętą na szczere powitanie rękę. Jak to zrobić? Choćby tak jak miesiąc temu papież Benedykt w czasie wystąpienia w  Bundestagu. Przeciw jego wystąpieniu w niemieckim parlamencie najgoręcej protestowali Zieloni. Ale papież nie tylko nie wszedł z nimi w zwarcie, lecz także docenił to, co wnieśli do niemieckiej polityki i do wyobrażenia Niemców o istocie natury. Przy czym wcale nie schlebiał wrogom. Nie odchodząc na milimetr od nauki Kościoła, zademonstrował, że  umie wyjść na spotkanie z odmiennością. Polski Kościół musi się z całą Polską i całą istniejącą w Polsce różnorodnością pogodzić. Jeśli tego nie zrobi, sam zepchnie się na margines, a swą grupę wsparcia znajdzie jedynie w elektoracie 60+. I nie Palikot to uczyni, ale sam Kościół w  akcie samobójczej autodestrukcji.

Najkrócej mówiąc, Kościół musi wyjść z Kościoła traktującego siebie jak otoczoną przez wrogów oblężoną twierdzę. Przez 20 lat tego nie uczynił. Więcej, zapadał się w sobie i  podkopywał fundamenty, na których stał. Wszelkie głosy krytyczne, choćby umiarkowane, traktował jako akty skrajnej wrogości. Gdy tworzył zespół duszpasterskiej troski o Radio Maryja, wiadomo było, że wykazuje wyłącznie troskę o bezkarność ojca dyrektora. A w ostatnich latach większość biskupów i księży wpadła jeszcze w objęcia PiS. Kościół sprawiał wrażenie, jakby wybrał nie tylko swoją partię, ale także bardziej odpowiadającą mu część wiernych. Zachowywał się przez ostatnie dwa dziesięciolecia jak wielkie imperium kolonialne, pozornie wszechmocne, ale psute łatwością kolejnych podbojów. Próżnię po JP II  ktoś musiał wypełnić. Częściowo uczynił to właśnie Palikot – JP III. Jasne, mówimy Kościół, a przecież nie ma jednego Kościoła; mówimy księża, a przecież są różni księża. Faktem jest jednak, że w Kościele instytucjonalnym niemal wszystko, co jest w nim otwarte, śmiałe, progresywne i tolerancyjne, było spychane na margines. Doświadczył tego ksiądz Tischner. Doświadczył tego arcybiskup Życiński. Doświadczył tego ojciec Ludwik Wiśniewski.

Nikogo nie powinno dziwić, że większość Polaków jest przeciw zdejmowaniu krzyża z sejmowej sali i z sal szpitalnych. To naturalne, bo większość Polaków to ludzie umiarkowani, którzy wojny religijnej sobie nie życzą. Co nie znaczy, że akceptują mariaż ołtarza i tronu, zamazywanie różnic między tym, co religijne, a  tym, co świeckie, także radykalizm Kościoła odrzucającego i  potępiającego to, co inne, odmienne i choćby teoretycznie nieprzyjazne. Dlatego Kościół nie powinien wracać do stanu samouspokojenia. Przeciwnie, powinien pielęgnować w sobie twórczy niepokój i zabrać się do roboty. Oczywiście pamiętając, że jego narzędziami bardziej niż  kadzidło i taca powinno być słowo – boże i ludzkie.

Odpowiedź na pytanie, komu bije dzwon, jest w tym wypadku prosta. Podobnie jak odpowiedź na pytanie, gdzie bije. Bije w kościele. Kościołowi.