Opowiada jeden z członków rady nadzorczej PLL LOT: - Szkoda, że żadna telewizja nie pokazała wizualizacji, co by było, gdyby coś poszło nie tak, oderwał się któryś z silników, kadłub wpadł w rotację i zrobił miazgę. Nie byłoby mydlanej opery o kapitanie, tylko Smoleńsk na żywo.
Choć omal nie doszło do tragedii, LOT swój pierwszy od 1987 r. poważny wypadek lotniczy próbował zamienić w sukces. Popłynął lukier. Kapitan Wrona nie wychodził z telewizji, przekaz był optymistyczny: popatrzcie, jak z nami bezpiecznie. PR-owcom LOT-u można pogratulować brawurowej próby wykaraskania z kłopotów firmy, która w tym roku przyniesie ponad 50 mln zł straty. Ale fakty są niezależne od PR: w tle opowieści o bohaterskim kapitanie wszystkie telewizje pokazały pasażerów biegających po płycie lotniska, strażackie wozy i samolot bez podwozia zbryzgany pianą.
Mówi jeden z byłych pracowników LOT z działu marketingu: – Co spowodowało awarię, wyjaśni śledztwo prokuratury i Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Ale lądowanie Wrony to breaking point dla LOT-u. Teraz zacznie się jazda w dół. Ludzie zapomną o Wronie, będą pamiętać wrak na płycie. Przestaną ufać firmie. A po drugie: teraz LOT-owi zaczną się wszyscy przyglądać. I zobaczą fakty: to niedoinwestowany skansen.
Jerzy Polaczek, minister infrastruktury za rządów PiS (planowano wtedy prywatyzację LOT-u, na planach się skończyło), obserwuje sytuację LOT-u, jest w kontakcie ze związkowcami. Ma jasność w sprawie przyczyn wypadku: – To wypadkowa kłopotów firmy z serwisem maszyn, z normami przestrzegania zasad bezpieczeństwa lotów.
O borykającym się z problemami PLL LOT czytaj w poniedziałkowym numerze tygodnika "Wprost"