Tak dziennikarz Bogdan Gadomski, autor prawie 70 publikacji o Violetcie Villas, zapamiętał swoje pierwsze spotkania z gwiazdą. Był rok 1979. Artystka, którą dekadę wcześniej Amerykanie nazwali „głosem ery atomowej", mieszkała już na stałe w Polsce, w podwarszawskiej Magdalence. Miała nie tylko kamerdynera i kaplicę, lecz także psy, koty i kozy. Dla podtrzymania urody kąpała się w kozim mleku.
Krytyk muzyczny Bogusław Kaczyński zapamiętał Violettę Villas w bieli. W sierpniowy dzień prawie 20 lat temu „polska Maria Callas", jak ją nazywano, wysiadła w Krynicy z białego cadillaca w białych rękawiczkach, futrze i futrzanej czapce. Kobiety klękały przed nią i całowały po rękawiczkach. Niejedna ze szczęścia miała łzy w oczach. Łzy w oczach miała też, choć z innych powodów, piosenkarka Ewa Śnieżanka, gdy ujrzała Villas w lutym tego roku na scenie Wojewódzkiego Domu Kultury w Kielcach. To miał być koncert nadzwyczajny, jubileuszowy.
Cały tekst Anny Szulc w poniedziałkowym "Wprost"