Podium nigdy nie było tak blisko. Był jednym z bohaterów morderczego Rajdu Dakar. Gdyby nie dzień pechowych awarii… Krzysztof Hołowczyc udowadnia, że jest nie tylko celebrytą, lecz także sportowcem z krwi i kości.
Już wiemy, że to koniec, koniec wszystkiego. Jesteśmy zdruzgotani, nie chce się żyć. Dlaczego to wszystko spotyka właśnie nas????" – pisał na Facebooku Krzysztof Hołowczyc, zmierzając do mety 10. etapu Rajdu Dakar holowany przez ciężarówkę.
Wszystko przez splot pechowych awarii i stratę ponad pięciu godzin do czołówki. To odebrało kierowcy nadzieję na wymarzone zwycięstwo w rajdzie, a przynajmniej niemal już pewne miejsce na podium. „Czuję się jak zbity pies... nagle wszystko traci sens. Miesiące przygotowań, cała nadzieja, tysiące kilometrów, te wszystkie wyrzeczenia – wszystko bierze w łeb przez małą dziurkę w przewodzie od wspomagania" – żalił się Hołowczyc.
A przecież do tego feralnego dnia kierowca Orlen Teamu spisywał się rewelacyjnie. W szóstym starcie w morderczym rajdzie po bezdrożach Argentyny, Chile i Peru cały czas był w ścisłej czołówce. Jako pierwszy polski kierowca w historii wygrał jeden z etapów i kolejnego dnia ruszał na trasę jako lider. – Czułem wówczas tę samą euforię co po zdobyciu mistrzostwa Polski czy Europy, choć przecież tych sukcesów nie da się porównać. Dakar to impreza o zasięgu globalnym. To ogromna satysfakcja wiedzieć, że cały świat mówi o tym, iż Polak tak dobrze jedzie. Pewnego dnia na trasie dogoniłem Stéphane’a Peterhansela [dziewięciokrotnego zwycięzcę Rajdu Dakar]. Wystartował pierwszy, a potem długo jechał za mną. Na mecie spytałem, dlaczego zwolnił, zamiast mnie wyprzedzać. Odpowiedział: „Jechałem normalnie, to ty leciałeś tak szybko" – opowiadał. – Dobra jazda Polaka wcale mnie nie dziwi. Hołowczyc był bardzo dobrym kierowcą w rajdach szosowych i szutrowych, ale wreszcie zrozumiał, jak zmienić styl jazdy, żeby radzić sobie na pustyni, na wydmach – komplementował Polaka triumfator Dakaru z 2010 r., słynny hiszpański kierowca Carlos Sainz. – Z roku na rok stawał się prawdziwym specjalistą od Dakaru. Umiejętności, dobry samochód i pozycja, z jakiej ruszał do kolejnych etapów – to wszystko zrobiło z niego faworyta.
Wszystko przez splot pechowych awarii i stratę ponad pięciu godzin do czołówki. To odebrało kierowcy nadzieję na wymarzone zwycięstwo w rajdzie, a przynajmniej niemal już pewne miejsce na podium. „Czuję się jak zbity pies... nagle wszystko traci sens. Miesiące przygotowań, cała nadzieja, tysiące kilometrów, te wszystkie wyrzeczenia – wszystko bierze w łeb przez małą dziurkę w przewodzie od wspomagania" – żalił się Hołowczyc.
A przecież do tego feralnego dnia kierowca Orlen Teamu spisywał się rewelacyjnie. W szóstym starcie w morderczym rajdzie po bezdrożach Argentyny, Chile i Peru cały czas był w ścisłej czołówce. Jako pierwszy polski kierowca w historii wygrał jeden z etapów i kolejnego dnia ruszał na trasę jako lider. – Czułem wówczas tę samą euforię co po zdobyciu mistrzostwa Polski czy Europy, choć przecież tych sukcesów nie da się porównać. Dakar to impreza o zasięgu globalnym. To ogromna satysfakcja wiedzieć, że cały świat mówi o tym, iż Polak tak dobrze jedzie. Pewnego dnia na trasie dogoniłem Stéphane’a Peterhansela [dziewięciokrotnego zwycięzcę Rajdu Dakar]. Wystartował pierwszy, a potem długo jechał za mną. Na mecie spytałem, dlaczego zwolnił, zamiast mnie wyprzedzać. Odpowiedział: „Jechałem normalnie, to ty leciałeś tak szybko" – opowiadał. – Dobra jazda Polaka wcale mnie nie dziwi. Hołowczyc był bardzo dobrym kierowcą w rajdach szosowych i szutrowych, ale wreszcie zrozumiał, jak zmienić styl jazdy, żeby radzić sobie na pustyni, na wydmach – komplementował Polaka triumfator Dakaru z 2010 r., słynny hiszpański kierowca Carlos Sainz. – Z roku na rok stawał się prawdziwym specjalistą od Dakaru. Umiejętności, dobry samochód i pozycja, z jakiej ruszał do kolejnych etapów – to wszystko zrobiło z niego faworyta.
Krzysztof Hołowczyc - bardziej sportowiec, czy celebryta? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w najnowszym numerze tygodnika "Wprost"