Media mają problem z Januszem Palikotem. Niełatwo znaleźć chłodną analizę sytuacji ugrupowania, które dziesięć miesięcy temu, ku zaskoczeniu wszystkich, przebojem wdarło się do Sejmu. Znacznie prościej za to wyszukać dziesiątki tekstów albo wieszczących rychły upadek Ruchu, albo przeciwnie – zapowiadających marsz po zwycięstwo.
Do tego emocjonalnego rollercoastera przyzwyczaił nas rzecz jasna sam Palikot. W jego świecie nie ma odcieni i półtonów. Jest albo najwyższe uznanie, albo miażdżąca krytyka. Taki swoisty kod identyfikacyjny: mądrość albo bezdenna głupota, chamstwo albo finezja, dno albo majstersztyk. Na marginesie trudno nie zauważyć, że lubelski poseł zadziwiająco przypomina pod tym względem Jarosława Kaczyńskiego z jego zero-jedynkowym widzeniem świata. Schemat myślowy – o ironio – mają identyczny. System wartości natomiast biegunowo różny. Media w ten schemat się wpisują. I dlatego po „mesjaszu nowej lewicy” w ostatnich tygodniach mamy „obraz wielkiego upadku”. Jeden sondaż, jedno badanie i jeden wynik wyrzucający RP poza wirtualny parlament. Wystarczy, by napisać, że Palikot się skończył.
Jeśli jednak przyłożyć chłodną miarę, wydaje się, że problemem Ruchu nie jest takie czy inne badanie. Największy problem Palikot ma bowiem z Palikotem. Po rocznym waleniu w Kościół jak w bęben, do lidera dotarło, że na samym antykościelnym paliwie daleko nie zajedzie. Rok temu powab świeżości w mocno zgęstniałej, klerykalnej atmosferze ostatniego 20-lecia wystarczył, by uwieść całkiem sporą grupę wyborców. Ale dziś już nie działa. Za antykościelnymi happeningami nie idzie dostatecznie dojrzała wizja świeckiego państwa. Złość na panoszący się kler przez rok zdążyła znaleźć ujście. Żadne zdejmowanie krzyża ani przybijanie kolejnych manifestów na drzwiach świątyń już nie pomoże. Dziś trzeba zabierać głos w każdej istotnej sprawie. W polityce społecznej, podatkach, edukacji, zdrowiu. Tak jak to robią inne partie. Tak jak to robi zyskujący na znaczeniu Leszek Miller.
Trzeba mieć coś sensownego do powiedzenia także wtedy, kiedy na kolejnym briefingu pojawia się tylko jedna kamera. Kiedy temat nie gwarantuje skandalu, sensacji i muru obiektywów i fleszy. Tyle że aby to osiągnąć, trzeba mieć ludzi. I tu się zaczyna (i kończy) prawdziwy kłopot Janusz Palikota. Rok okazał się zbyt krótkim czasem, by stworzyć i pokazać drużynę. Poza Rozenkiem nie ma w Ruchu nikogo, kto potrafiłby się odezwać, nie przyprawiając o dreszcz emocji, czym też się jego wypowiedź skończy. Drużyna staje się szczególnie ważna, kiedy trzeba kontynuować to, co lider zaczął.
Palikot, delikatnie mówiąc, nadmierną konsekwencją nie grzeszy. Nic więc dziwnego, że pomysły rzucone na kongresie poddane miażdżącej krytyce nie doczekały się nawet próby szerszej obrony. Palikot zaczął, gromy się posypały, obrońców w drużynie brak, więc temat umarł. Tak polityki robić się nie da. Posłowie Ruchu od lidera przejęli tylko jedno – a i to nieudolnie – umiejętność nadawania swoim wypowiedziom pozorów pewności i niezachwianej wiary w słuszność głoszonych przez siebie poglądów. Palikot nie znalazł – albo nie stworzył – nikogo, kto wzbudzałby tyle zaufania, że warto byłoby posłuchać, co ma do powiedzenia. Zaraz po wyborach szef Ruchu był zasypywany pytaniami, kogo wprowadził do Sejmu. W podtekście słychać było tykającą bombę personalną i pytanie, kto i kiedy ją zdetonuje. Rzeczywistość okazała się daleka od spodziewanych fajerwerków, za to dla lidera jeszcze dotkliwsza. Za posłami Ruchu nie ciągną się jakieś nadzwyczajne skandale – ciągnie się zabójcza etykieta kompletnych ignorantów i amatorów. Może to i dobre towarzystwo na tło dla lidera. Ale na krótko, bo polityka jest grą zespołową, a sklonowanie Palikota jak na razie wydaje się mało realne.
Jeśli Janusz Palikot chce się serio liczyć w polityce, a nie podzielić los Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, musi się zabrać do ciężkiej roboty. Koniec roku szkolnego akurat dla jego Ruchu powinien oznaczać początek ciężkiej roboty. W przeciwnym razie sondażowa przepowiednia się spełni, a lider na własnej skórze pozna gorycz porażki z całym bagażem towarzyszących jej atrakcji: milczącym telefonem, malejącym stosem zaproszeń, pomijaniem w partyjnych układankach i wreszcie najgorszym – medialną obojętnością z rzadka przerywaną prośbą o wywiad... dla gazetki osiedlowej „Lokator”.
Jeśli jednak przyłożyć chłodną miarę, wydaje się, że problemem Ruchu nie jest takie czy inne badanie. Największy problem Palikot ma bowiem z Palikotem. Po rocznym waleniu w Kościół jak w bęben, do lidera dotarło, że na samym antykościelnym paliwie daleko nie zajedzie. Rok temu powab świeżości w mocno zgęstniałej, klerykalnej atmosferze ostatniego 20-lecia wystarczył, by uwieść całkiem sporą grupę wyborców. Ale dziś już nie działa. Za antykościelnymi happeningami nie idzie dostatecznie dojrzała wizja świeckiego państwa. Złość na panoszący się kler przez rok zdążyła znaleźć ujście. Żadne zdejmowanie krzyża ani przybijanie kolejnych manifestów na drzwiach świątyń już nie pomoże. Dziś trzeba zabierać głos w każdej istotnej sprawie. W polityce społecznej, podatkach, edukacji, zdrowiu. Tak jak to robią inne partie. Tak jak to robi zyskujący na znaczeniu Leszek Miller.
Trzeba mieć coś sensownego do powiedzenia także wtedy, kiedy na kolejnym briefingu pojawia się tylko jedna kamera. Kiedy temat nie gwarantuje skandalu, sensacji i muru obiektywów i fleszy. Tyle że aby to osiągnąć, trzeba mieć ludzi. I tu się zaczyna (i kończy) prawdziwy kłopot Janusz Palikota. Rok okazał się zbyt krótkim czasem, by stworzyć i pokazać drużynę. Poza Rozenkiem nie ma w Ruchu nikogo, kto potrafiłby się odezwać, nie przyprawiając o dreszcz emocji, czym też się jego wypowiedź skończy. Drużyna staje się szczególnie ważna, kiedy trzeba kontynuować to, co lider zaczął.
Palikot, delikatnie mówiąc, nadmierną konsekwencją nie grzeszy. Nic więc dziwnego, że pomysły rzucone na kongresie poddane miażdżącej krytyce nie doczekały się nawet próby szerszej obrony. Palikot zaczął, gromy się posypały, obrońców w drużynie brak, więc temat umarł. Tak polityki robić się nie da. Posłowie Ruchu od lidera przejęli tylko jedno – a i to nieudolnie – umiejętność nadawania swoim wypowiedziom pozorów pewności i niezachwianej wiary w słuszność głoszonych przez siebie poglądów. Palikot nie znalazł – albo nie stworzył – nikogo, kto wzbudzałby tyle zaufania, że warto byłoby posłuchać, co ma do powiedzenia. Zaraz po wyborach szef Ruchu był zasypywany pytaniami, kogo wprowadził do Sejmu. W podtekście słychać było tykającą bombę personalną i pytanie, kto i kiedy ją zdetonuje. Rzeczywistość okazała się daleka od spodziewanych fajerwerków, za to dla lidera jeszcze dotkliwsza. Za posłami Ruchu nie ciągną się jakieś nadzwyczajne skandale – ciągnie się zabójcza etykieta kompletnych ignorantów i amatorów. Może to i dobre towarzystwo na tło dla lidera. Ale na krótko, bo polityka jest grą zespołową, a sklonowanie Palikota jak na razie wydaje się mało realne.
Jeśli Janusz Palikot chce się serio liczyć w polityce, a nie podzielić los Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, musi się zabrać do ciężkiej roboty. Koniec roku szkolnego akurat dla jego Ruchu powinien oznaczać początek ciężkiej roboty. W przeciwnym razie sondażowa przepowiednia się spełni, a lider na własnej skórze pozna gorycz porażki z całym bagażem towarzyszących jej atrakcji: milczącym telefonem, malejącym stosem zaproszeń, pomijaniem w partyjnych układankach i wreszcie najgorszym – medialną obojętnością z rzadka przerywaną prośbą o wywiad... dla gazetki osiedlowej „Lokator”.