Na festiwalu w Karlowych Warach pojawiły się dwa tytuły, w których odbiła się współczesna Polska. Co ciekawe, oba zrobili cudzoziemcy: Jacob Dammas i Helge Renner pokazali dokument „Polskie iluzje”, a Marek Najbrt fabularny „Polski film”.
Pomnik Jana Pawła II, Wawel, krakowski rynek. A wszystko to widziane oczami Czechów. „Polski film” Marka Najbrta był jednym z najbardziej oczekiwanych tytułów karlowowarskiej imprezy. Reżyser w 2004 roku wygrał „Protektorem” konkurs festiwalu Off Plus Camera. Oprócz nagrody pieniężnej zdobył promesę z PISF-u. Instytut miał dołożyć milion złotych do projektu, który autor kręciłby w Polsce. Kolejny milion zaoferował prywatny inwestor Leszek Czarnecki. Dzięki tym pieniądzom powstał „Polski film” - opowieść o tym, jak czeska ekipa stara się nakręcić obraz w naszym kraju. Najbardziej znani czescy aktorzy, z Pawłem Liszką na czele, grają siebie, nie boją się autoironii, drwią ze swoich zwyczajów, stylu bycia, ambicji. Tyle tylko, że w tej pastiszowej kawalkadzie żartów, Marek Najbrt mało opowiada o świecie. Jego propozycja to przede wszystkim (choć nie tylko) świetnie przyjęty na rodzimym rynku żart środowiskowy. Dla zagranicznej widowni, niestety, znacznie mniej zrozumiały.
- W czasie zdjęć dochodziło do spięć z Polakami z powodu naszego innego poczucia humoru – mówił Najbrt na konferencji prasowej. – Ale w końcu dogadaliśmy, znaleźliśmy wspólny język.
W praktyce, obawiam się, że skończyło się na kilku powtarzanych od lat dowcipach. Jeden z aktorów wiesza się na pomniku Karola Wojtyły, drugi uwodzi blondwłosą aktorkę z Krakowa i chce ją „szukać” (szukać to czeski wulgaryzm). Głębszego spojrzenia na Polskę w tym filmie nie ma.
„Polskie iluzje” również zaczynają się od stereotypowego obrazu. Ale zbliżając się do swoich bohaterów autorzy dokumentu - Duńczyk na stałe mieszkający w Warszawie i Niemiec - odkrywają coraz więcej prawdy. Opowiadając o powolnym życiu nadmorskiego Darłowa portretują kraj czasu przemiany. Transformacja widoczna jest tu na każdym kroku. Reżyserzy śledzą losy emeryta – iluzjonisty amatora, który od wielu lat bawi wczasowiczów w domu kultury oraz nowego mieszkańca miejscowości – Amerykanina przekonanego o sile kapitalistycznego porządku.
Renner i Dammas pokazują, jak razem z biegiem ku nowoczesności traci się poczucie bliskości, solidarności. Zniknęły już tradycyjne zajęcia, dawne rozrywki wydają się śmieszne. Symbolem nadchodzących czasów staje się nowy dyrektor domu kultury, dla którego starszy mężczyzna wykonujący „magiczne” sztuczki jest reliktem przeszłości. Szuka „profesjonalnych” estradowców. Renner i Dammas ostrzegają przed ślepym dążeniem do „nowoczesności”, do plastikowych kubków od piwa, quasi-profesjonalnych dj-ów, jarmarcznych zabaw. Bronią bezpośredniości starszych Darłowiczan z lat, w których nie każda sztuczka wychodziła, ale liczyła się bliskość między ludźmi.
- Chciałem pokazać, że czasem szczęście oznacza coś więcej, niż ogrzewany, podświetlany ultrafioletem namiot na głównym rynku miasta – powiedział mi Dammas.
Jednocześnie jednak twórcy ostrzegają przed nostalgią za dawnymi czasami, nie próbują gloryfikować minionych lat. Ostatecznie tworzą portret samotnych ludzi rozpaczliwie poszukujących jakiejkolwiek wspólnoty.
Duńczyk polskiego pochodzenia i Niemiec postanowili poznać polski nadmorski kurort jesienią i zimą. Obejrzeć zaplecze polskiej transformacji. Pokazać moment, w którym stoiska z zabawkami plażowymi znikają, budki z goframi zamykają się, a mieszkańcy odliczając pieniądze do pierwszego pogrążają się w letargu. I udało im się wyjść poza pocztówkę. Bliżsi nam kulturowo Czesi nie zrobili tego wysiłku. A może zbyt mało ich w naszej rzeczywistości dziwiło? Może właśnie dystans jest potrzebny, by zauważyć ludzkie dramaty w pozornie błahych sytuacjach.
Relację poświęconą polskim filmom zaprezentowanym w Karlowych Warach przeczytacie w najnowszym numerze tygodnika "Wprost”.
- W czasie zdjęć dochodziło do spięć z Polakami z powodu naszego innego poczucia humoru – mówił Najbrt na konferencji prasowej. – Ale w końcu dogadaliśmy, znaleźliśmy wspólny język.
W praktyce, obawiam się, że skończyło się na kilku powtarzanych od lat dowcipach. Jeden z aktorów wiesza się na pomniku Karola Wojtyły, drugi uwodzi blondwłosą aktorkę z Krakowa i chce ją „szukać” (szukać to czeski wulgaryzm). Głębszego spojrzenia na Polskę w tym filmie nie ma.
„Polskie iluzje” również zaczynają się od stereotypowego obrazu. Ale zbliżając się do swoich bohaterów autorzy dokumentu - Duńczyk na stałe mieszkający w Warszawie i Niemiec - odkrywają coraz więcej prawdy. Opowiadając o powolnym życiu nadmorskiego Darłowa portretują kraj czasu przemiany. Transformacja widoczna jest tu na każdym kroku. Reżyserzy śledzą losy emeryta – iluzjonisty amatora, który od wielu lat bawi wczasowiczów w domu kultury oraz nowego mieszkańca miejscowości – Amerykanina przekonanego o sile kapitalistycznego porządku.
Renner i Dammas pokazują, jak razem z biegiem ku nowoczesności traci się poczucie bliskości, solidarności. Zniknęły już tradycyjne zajęcia, dawne rozrywki wydają się śmieszne. Symbolem nadchodzących czasów staje się nowy dyrektor domu kultury, dla którego starszy mężczyzna wykonujący „magiczne” sztuczki jest reliktem przeszłości. Szuka „profesjonalnych” estradowców. Renner i Dammas ostrzegają przed ślepym dążeniem do „nowoczesności”, do plastikowych kubków od piwa, quasi-profesjonalnych dj-ów, jarmarcznych zabaw. Bronią bezpośredniości starszych Darłowiczan z lat, w których nie każda sztuczka wychodziła, ale liczyła się bliskość między ludźmi.
- Chciałem pokazać, że czasem szczęście oznacza coś więcej, niż ogrzewany, podświetlany ultrafioletem namiot na głównym rynku miasta – powiedział mi Dammas.
Jednocześnie jednak twórcy ostrzegają przed nostalgią za dawnymi czasami, nie próbują gloryfikować minionych lat. Ostatecznie tworzą portret samotnych ludzi rozpaczliwie poszukujących jakiejkolwiek wspólnoty.
Duńczyk polskiego pochodzenia i Niemiec postanowili poznać polski nadmorski kurort jesienią i zimą. Obejrzeć zaplecze polskiej transformacji. Pokazać moment, w którym stoiska z zabawkami plażowymi znikają, budki z goframi zamykają się, a mieszkańcy odliczając pieniądze do pierwszego pogrążają się w letargu. I udało im się wyjść poza pocztówkę. Bliżsi nam kulturowo Czesi nie zrobili tego wysiłku. A może zbyt mało ich w naszej rzeczywistości dziwiło? Może właśnie dystans jest potrzebny, by zauważyć ludzkie dramaty w pozornie błahych sytuacjach.
Relację poświęconą polskim filmom zaprezentowanym w Karlowych Warach przeczytacie w najnowszym numerze tygodnika "Wprost”.