Gdyby na kurs kolizyjny z Ziemią wszedł obiekt o 140-metrowej średnicy, energia uderzenia byłaby pięciokrotnie większa niż wszystkich bomb zdetonowanych podczas II wojny światowej. Celem pierwszej prywatnej misji w głąb Układu Słonecznego będzie umieszczenie na orbicie zbliżonej do orbity Wenus teleskopu Sentinel, który wytropi planetoidy zagrażające naszej planecie.
Eksplozja miała energię tysiąca bomb atomowych takich jak ta, która zmiotła Hiroszimę. Podmuch położył pokotem, łamiąc je jak zapałki, 80 milionów drzew na obszarze ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych. Setki kilometrów od epicentrum siła fali uderzeniowej była jeszcze wystarczająco potężna, by przewracać ludzi i wybijać szyby w oknach. Wstrząs odnotowały wszystkie sejsmografy na ziemi. Magnetometry oszalały, pokazując przez chwilę drugi biegun północny.
Kataklizm ten, znany jako katastrofa tunguska, wydarzył się o poranku 30 czerwca 1908 roku. Na nasze szczęście, w jednym z najmniej zaludnionych rejonów świata: w porośniętej tajgą środkowej Syberii, nad wpadającą do Jeniseju rzeką Podkamienna Tunguzka. Nie znamy liczby ofiar, była jednak z pewnością relatywnie znikoma w skali zdarzenia. Gdyby ów kataklizm miał miejsce w Europie, mógłby oznaczać największą masakrę w historii.
Do dziś nie mamy pewności, co go spowodowało. Najbardziej prawdopodobna hipoteza mówi o eksplodującym kilka kilometrów nad ziemią okruchu kosmicznej skały, być może fragmencie komety. Jak wielkim? Według ekspertów z prywatnej fundacji B612, której celem jest wytropienie możliwie wszystkich kosmicznych obiektów zagrażających Ziemi: około 40-metrowym.
Dziś znamy położenie i szlaki zaledwie około jednego procenta bliskich Ziemi planetoid większych niż obiekt, który wiek temu zniszczył kawał syberyjskiej tajgi. Czy jednak aby na pewno mamy się czego bać? Statystyka jest po naszej stronie. Nie pamiętamy z historii ludzkości innych podobnych wydarzeń jak katastrofa tunguska. Czy rozsądek nie nakazuje zakładać, że następny taki kataklizm wydarzy się dopiero za tysiące, może setki tysięcy lat?
- Prawdopodobieństwo, że w Ziemię w najbliższym czasie uderzy obiekt większy od 1 km, jest pomijalnie małe – mówi „Wprost” dr hab. Małgorzata Królikowska, kierująca Pracownią Dynamiki Układu Słonecznego i Planetologii w Centrum Badań Kosmicznych PAN. - Szacuje się, że statystycznie dochodzi do upadku obiektu rzędu 1 km raz na milion lat, a obiektu rzędu 100 metrów - raz na kilka tysięcy lat. Kluczowe jest tu jednak słowo „statystycznie”. Nie mamy gwarancji, że do takiego zderzenia nie dojdzie w najbliższym czasie.
Eksperci z fundacji B612, której celem jest umieszczenie na orbicie wokół Słońca teleskopu Sentinel wypatrującego potencjalnie niebezpiecznych dla Ziemi kosmicznych obiektów, porównują naszą sytuację do „lotu przez Układ Słoneczny dosłownie z zamkniętymi oczami”. Ich przerażenie ludzką niewiedzą o grożących nam niebezpieczeństwach trudno brać za histerię. Fundację założyli ludzie o niepodważalnym dorobku. Są wśród nich byli astronauci, jak Ed Lou (latał promami kosmicznymi na Międzynarodową Stację Kosmiczną) czy Rusty Schweickart (misja Apollo 9), a także były dyrektor NASA Ames Reasearch Center Scott Hubbard.
Początkowo celem B612 było opracowanie metod niwelowania niebezpieczeństwa kolizji Ziemi z groźnymi obiektami. Fundacja zmieniła cel strategiczny, gdy stało się jasne, że dysponujemy już technologiami pozwalającymi zmienić tor lotu planetoidy – pod warunkiem, że dowiemy się o zagrożeniu odpowiednio wcześnie. Uznając, że agencje państwowe, jak NASA, po drastycznych cięciach budżetowych nie są w stanie tropić krążące po Układzie Słonecznym skały wystarczająco skutecznie, kierownictwo B612 postanowiło wziąć sprawy w swoje ręce.
Cały tekst w nowym numerze "Wprost". Pełne, nowe e-wydanie "Wprost" już dostępne.
Kataklizm ten, znany jako katastrofa tunguska, wydarzył się o poranku 30 czerwca 1908 roku. Na nasze szczęście, w jednym z najmniej zaludnionych rejonów świata: w porośniętej tajgą środkowej Syberii, nad wpadającą do Jeniseju rzeką Podkamienna Tunguzka. Nie znamy liczby ofiar, była jednak z pewnością relatywnie znikoma w skali zdarzenia. Gdyby ów kataklizm miał miejsce w Europie, mógłby oznaczać największą masakrę w historii.
Do dziś nie mamy pewności, co go spowodowało. Najbardziej prawdopodobna hipoteza mówi o eksplodującym kilka kilometrów nad ziemią okruchu kosmicznej skały, być może fragmencie komety. Jak wielkim? Według ekspertów z prywatnej fundacji B612, której celem jest wytropienie możliwie wszystkich kosmicznych obiektów zagrażających Ziemi: około 40-metrowym.
Dziś znamy położenie i szlaki zaledwie około jednego procenta bliskich Ziemi planetoid większych niż obiekt, który wiek temu zniszczył kawał syberyjskiej tajgi. Czy jednak aby na pewno mamy się czego bać? Statystyka jest po naszej stronie. Nie pamiętamy z historii ludzkości innych podobnych wydarzeń jak katastrofa tunguska. Czy rozsądek nie nakazuje zakładać, że następny taki kataklizm wydarzy się dopiero za tysiące, może setki tysięcy lat?
- Prawdopodobieństwo, że w Ziemię w najbliższym czasie uderzy obiekt większy od 1 km, jest pomijalnie małe – mówi „Wprost” dr hab. Małgorzata Królikowska, kierująca Pracownią Dynamiki Układu Słonecznego i Planetologii w Centrum Badań Kosmicznych PAN. - Szacuje się, że statystycznie dochodzi do upadku obiektu rzędu 1 km raz na milion lat, a obiektu rzędu 100 metrów - raz na kilka tysięcy lat. Kluczowe jest tu jednak słowo „statystycznie”. Nie mamy gwarancji, że do takiego zderzenia nie dojdzie w najbliższym czasie.
Eksperci z fundacji B612, której celem jest umieszczenie na orbicie wokół Słońca teleskopu Sentinel wypatrującego potencjalnie niebezpiecznych dla Ziemi kosmicznych obiektów, porównują naszą sytuację do „lotu przez Układ Słoneczny dosłownie z zamkniętymi oczami”. Ich przerażenie ludzką niewiedzą o grożących nam niebezpieczeństwach trudno brać za histerię. Fundację założyli ludzie o niepodważalnym dorobku. Są wśród nich byli astronauci, jak Ed Lou (latał promami kosmicznymi na Międzynarodową Stację Kosmiczną) czy Rusty Schweickart (misja Apollo 9), a także były dyrektor NASA Ames Reasearch Center Scott Hubbard.
Początkowo celem B612 było opracowanie metod niwelowania niebezpieczeństwa kolizji Ziemi z groźnymi obiektami. Fundacja zmieniła cel strategiczny, gdy stało się jasne, że dysponujemy już technologiami pozwalającymi zmienić tor lotu planetoidy – pod warunkiem, że dowiemy się o zagrożeniu odpowiednio wcześnie. Uznając, że agencje państwowe, jak NASA, po drastycznych cięciach budżetowych nie są w stanie tropić krążące po Układzie Słonecznym skały wystarczająco skutecznie, kierownictwo B612 postanowiło wziąć sprawy w swoje ręce.
Cały tekst w nowym numerze "Wprost". Pełne, nowe e-wydanie "Wprost" już dostępne.