W polskiej ekstraklasie piłkarskiej dzieje się źle. To jednak nic w porównaniu do tego, jak wyglądają niższe ligi. Zawodnicy i trenerzy zarabiają grosze, sędziowie wymuszają łapówki za sprawiedliwe prowadzenie meczów a kibice rzucają w piłkarzy kamieniami. Jakim cudem ludzie mają jeszcze ochotę się w to angażować? Kochają piłkę. A miłość jest ślepa. O tym, że jest to trudna miłość opowiada nam Henryk – trener.
Henryk, nauczyciel wychowania fizycznego pomału dobijający do sześćdziesiątki, w swojej karierze trenera piłkarskiego prowadził w sumie siedem klubów – od A-klasy do trzeciej ligi. Niektóre częściej niż raz. Nie przebił się nigdy do najwyższych lig, ale ciężko to zrobić, gdy jednocześnie próbuje się zachować posadę w szkole. Za największy sukces poczytuje sobie grę w ćwierćfinale Pucharu Polski z drużyną, z którą wcześniej wywalczył awans do dawnej trzeciej ligi. Jego podopieczni ulegli dopiero ŁKS-owi Łódź, który w tamtym czasie był jedną z najlepszych drużyn w Polsce.
– W naszym rejonie zarobki nie były wielkie. Zawsze sięgały 60-70 proc. średniej krajowej. Nigdy nie dostawałem więcej niż jako nauczyciel – w ten sposób Henryk tłumaczy, dlaczego nie zaangażował się w piłkę na 100 proc. – To były zawsze pieniądze do ręki. Tylko w jednym klubie płacono za mnie ZUS. Z zawodnikami starano się robić tak samo – dodaje. Czasami do obejścia prawa wykorzystywano przepisy o tym, że klub ma prawo dokładać się piłkarzom do jedzenia. Zbierał wtedy paragony po sklepach spożywczych. Na ich podstawie dostawał pieniądze.
Tak jak Marcina, również Henryka kilka razy oszukano. Po sezonie, pod byle pretekstem, nie wypłacono mu należnego wynagrodzenia. Henryk ma także negatywne doświadczenia z prezesami klubów. Szczególnie z tymi, którzy jednocześnie są właścicielami. – W prywatnym klubie prezes mógł człowieka zeszmacić, powyzywać, wyrzucić i następnego dnia przyjąć z powrotem. To funkcjonuje jak prywatny folwark, gdzie ktoś swoje frustracje odreagowuje na zawodnikach – twierdzi. – Zdarzało się, że wpadał taki do szatni przed meczem i mówił, że jak nie wygramy, to nie zjemy obiadu. Do dorosłych chłopów! Taki system motywacyjny sobie wymyślił – wspomina. – Oczywiście jedliśmy ten obiad. Sami sobie kupowaliśmy, to nie był problem. Problemem było, że po takim tekście nikomu się już nie chciało grać – dodaje.
Ale byli i dobrzy prezesi. To znaczy był. Jeden. – Ten był super – przyznaje Henryk. – Dla niego się chciało walczyć. Zawodnicy by serce oddali, żeby wygrać mecz. Jeśli przegraliśmy nie straszył nas brakiem obiadu. Wiedział, że to jest tylko piłka, że ktoś musiał przegrać a ktoś wygrać. Zawsze nam dziękował za grę. Do tego był kulturalny. Nigdy nie wyzywał sędziów – wspomina.
Z piłkarzami Henryk nie miał problemów. Jasne, czasem ich karał - czy to finansowo, czy odsuwając od meczu, ale to normalne. Nie mógł przymykać oka na opuszczanie treningów lub nadużywanie alkoholu. Dobrze żyło mu się też z kibicami. Przynajmniej swoimi. Na wyjazdach zdarzały się nieprzyjemne incydenty. – Są takie miejscowości jak Chełmża, Wąbrzeźno, Nakło, gdzie strach jest jechać. Obrzucają cię tam kamieniami, wyzywają. Obojętne, czy grasz dobrze czy źle, ich to nie interesuje. Potworne. Totalne chamstwo. Oni przychodzą tylko, by wywołać burdy. Sam dostałem kiedyś kamieniem w głowę. Ale do tego dopuszczają kluby. Jak nie walczą z chuligaństwem, to taki jest efekt – zżyma się trener. Z drugiej strony bywały i przyjemne momenty. – Graliśmy kiedyś z Ceramiką Opoczno. Jak wyszliśmy z autokaru, to przyleciały dzieciaki po autografy. To był szok. Wychodzi taki piłkarz ze wsi, a tu dzieciaki go otaczają. On nie wie, czy się ma podpisać czy nie, nie pamięta pewnie nawet, czy się w ogóle w szkole kiedyś podpisywał – śmieje się Henryk.
Haracz dla sędziego
Najgorsze zdanie Henryk zdecydowanie ma o sędziach. – Oni sami wymuszali na nas, żebyśmy zapłacili im pieniądze – wspomina ciągle oburzony. – Zdarzało się, że w przerwie w szatni kapitan mówił mi, iż arbiter mu powiedział, że nie wygramy tego meczu. I to w sytuacji, gdy prowadziliśmy dwa do zera – dodaje. – Człowiek miał wybór: zapłacić takiemu część premii, którą dostanie za wygrany mecz, albo nie zapłacić i zaryzykować, że nie dostanie nic. Stawiali nas pod ścianą. I to nie dlatego, że inne kluby coś załatwiały. Nie, sami sędziowie nas łupili – wścieka się.
Co się działo, jeśli zawodnicy nie chcieli się dzielić z sędziami pieniędzmi? - Drukowali karnego i rozdawali czerwone kartki. I to w spotkaniach o pietruszkę – tłumaczy Henryk. Dużo chcieli? – Mieliśmy tysiąc złotych premii do podziału, czyli po 80 zł na zawodnika. A on chciał pięćset. Połowę! – oburza się.
Bywały i inne sytuacje. – W trzeciej lidze pojechaliśmy na mecz wyjazdowy do Łodzi. Minęło może z pięć minut gry i nagle nasz najlepszy zawodnik, środkowy pomocnik, z niczego dostaje czerwoną kartkę. Przytrzymał kogoś za koszulkę na środku boiska i za to sędzia go wyrzucił. Od razu padły podejrzenia na tamtą drużynę, że kupiła mecz. Była draka. Mało się nie pobiliśmy. Ale tamci sami byli w szoku. Okazało się, że to nie oni są winni – sprawę z sędzią załatwiła drużyna, z którą tydzień później graliśmy u siebie. Sami się wsypali. Pochwalili się: „Co, Kwiatek nie gra dzisiaj, nie? Załatwiliśmy mu tę czerwoną kartkę” – wspomina Henryk. Kiedy indziej to jego drużyna miała mieć sędziego po swojej stronie. – Gdy weszliśmy do trzeciej ligi nasi prywatni sponsorzy puścili famę, że pierwszego meczu u siebie na pewno nie możemy przegrać. Innymi słowy, że załatwili nam sędziego. Miał przyjechać do nich na jakiś rekonesans, dostać towarzystwo do zabawy, wszystko miało być dograne – tłumaczy. – Tak podeszliśmy do tego meczu. Że skoro sędzia gwizdał dla nas, to wygramy na stojąco. I przegraliśmy 0:1 a sędzia nie przyznał nam ewidentnego karnego. Bo się bał. Plotka o kupionym meczu się rozeszła i na spotkanie przyjechali obserwatorzy z PZPN. Więc gdy obrońca tamtej drużyny wybił piłkę ręką z bramki, arbiter nie odważył się tego odgwizdać – wzdycha trener. Czy słyszał kiedyś o tym, żeby któryś z zawodników sprzedał mecz? – Chodziły takie słuchy – przyznaje – ale w to nie wierzyłem.
Luksus czyli… ciepła woda
Osobną kwestią jest infrastruktura. O nowszych akcesoriach piłkarskich – małych bramkach, tyczkach itp. – raczej można zapomnieć. W zespołach trenowanych przez Henryka musiały wystarczyć gumowe pachołki. Takie, jakie się stawia na jezdni. Nawet piłek bywało za mało. Również odnowa biologiczna należała raczej do rzeczy nieosiągalnych. – Tylko w trzeciej lidze jeździliśmy na basen do Ciechocinka – wspomina. – Gdzie indziej było nieźle, jeśli pod natryskami leciała ciepła woda – dodaje.
Kluby cierpią też na brak porządnych boisk treningowych. To główne trzeba oszczędzać, bo tam grają i seniorzy, i juniorzy, i nawet trampkarze. Więc chodzi się gdzie indziej. Na boiska, na których często jest piach. I niespodzianki w nim ukryte. Jeden z bramkarzy Henryka kiedyś wbił sobie w nogę gwóźdź. – Potem się zraził. Mówił, że nie będzie się rzucać, bo w polu jest pełno „szkłów” – wspomina trener. – Inny, gdy piłka mu skozłowała i wpuścił gola, skarżył się, że na boisku jest mnóstwo „nieruchomości” – śmieje się.
Czy Henryk żałuje, że poświęcił życie na pracę w takich warunkach? – Nie, nie, absolutnie. Niczego nie żałuję. Może tylko tego, że poszedłem na studia zamiast pograć dłużej. Bo to oznaczało cztery lata bez piłki – wzdycha.
Wkrótce przedstawimy kolejny tekst przedstawiający piłkarską rzeczywistość w Polsce.
– W naszym rejonie zarobki nie były wielkie. Zawsze sięgały 60-70 proc. średniej krajowej. Nigdy nie dostawałem więcej niż jako nauczyciel – w ten sposób Henryk tłumaczy, dlaczego nie zaangażował się w piłkę na 100 proc. – To były zawsze pieniądze do ręki. Tylko w jednym klubie płacono za mnie ZUS. Z zawodnikami starano się robić tak samo – dodaje. Czasami do obejścia prawa wykorzystywano przepisy o tym, że klub ma prawo dokładać się piłkarzom do jedzenia. Zbierał wtedy paragony po sklepach spożywczych. Na ich podstawie dostawał pieniądze.
Tak jak Marcina, również Henryka kilka razy oszukano. Po sezonie, pod byle pretekstem, nie wypłacono mu należnego wynagrodzenia. Henryk ma także negatywne doświadczenia z prezesami klubów. Szczególnie z tymi, którzy jednocześnie są właścicielami. – W prywatnym klubie prezes mógł człowieka zeszmacić, powyzywać, wyrzucić i następnego dnia przyjąć z powrotem. To funkcjonuje jak prywatny folwark, gdzie ktoś swoje frustracje odreagowuje na zawodnikach – twierdzi. – Zdarzało się, że wpadał taki do szatni przed meczem i mówił, że jak nie wygramy, to nie zjemy obiadu. Do dorosłych chłopów! Taki system motywacyjny sobie wymyślił – wspomina. – Oczywiście jedliśmy ten obiad. Sami sobie kupowaliśmy, to nie był problem. Problemem było, że po takim tekście nikomu się już nie chciało grać – dodaje.
Ale byli i dobrzy prezesi. To znaczy był. Jeden. – Ten był super – przyznaje Henryk. – Dla niego się chciało walczyć. Zawodnicy by serce oddali, żeby wygrać mecz. Jeśli przegraliśmy nie straszył nas brakiem obiadu. Wiedział, że to jest tylko piłka, że ktoś musiał przegrać a ktoś wygrać. Zawsze nam dziękował za grę. Do tego był kulturalny. Nigdy nie wyzywał sędziów – wspomina.
Z piłkarzami Henryk nie miał problemów. Jasne, czasem ich karał - czy to finansowo, czy odsuwając od meczu, ale to normalne. Nie mógł przymykać oka na opuszczanie treningów lub nadużywanie alkoholu. Dobrze żyło mu się też z kibicami. Przynajmniej swoimi. Na wyjazdach zdarzały się nieprzyjemne incydenty. – Są takie miejscowości jak Chełmża, Wąbrzeźno, Nakło, gdzie strach jest jechać. Obrzucają cię tam kamieniami, wyzywają. Obojętne, czy grasz dobrze czy źle, ich to nie interesuje. Potworne. Totalne chamstwo. Oni przychodzą tylko, by wywołać burdy. Sam dostałem kiedyś kamieniem w głowę. Ale do tego dopuszczają kluby. Jak nie walczą z chuligaństwem, to taki jest efekt – zżyma się trener. Z drugiej strony bywały i przyjemne momenty. – Graliśmy kiedyś z Ceramiką Opoczno. Jak wyszliśmy z autokaru, to przyleciały dzieciaki po autografy. To był szok. Wychodzi taki piłkarz ze wsi, a tu dzieciaki go otaczają. On nie wie, czy się ma podpisać czy nie, nie pamięta pewnie nawet, czy się w ogóle w szkole kiedyś podpisywał – śmieje się Henryk.
Haracz dla sędziego
Najgorsze zdanie Henryk zdecydowanie ma o sędziach. – Oni sami wymuszali na nas, żebyśmy zapłacili im pieniądze – wspomina ciągle oburzony. – Zdarzało się, że w przerwie w szatni kapitan mówił mi, iż arbiter mu powiedział, że nie wygramy tego meczu. I to w sytuacji, gdy prowadziliśmy dwa do zera – dodaje. – Człowiek miał wybór: zapłacić takiemu część premii, którą dostanie za wygrany mecz, albo nie zapłacić i zaryzykować, że nie dostanie nic. Stawiali nas pod ścianą. I to nie dlatego, że inne kluby coś załatwiały. Nie, sami sędziowie nas łupili – wścieka się.
Co się działo, jeśli zawodnicy nie chcieli się dzielić z sędziami pieniędzmi? - Drukowali karnego i rozdawali czerwone kartki. I to w spotkaniach o pietruszkę – tłumaczy Henryk. Dużo chcieli? – Mieliśmy tysiąc złotych premii do podziału, czyli po 80 zł na zawodnika. A on chciał pięćset. Połowę! – oburza się.
Bywały i inne sytuacje. – W trzeciej lidze pojechaliśmy na mecz wyjazdowy do Łodzi. Minęło może z pięć minut gry i nagle nasz najlepszy zawodnik, środkowy pomocnik, z niczego dostaje czerwoną kartkę. Przytrzymał kogoś za koszulkę na środku boiska i za to sędzia go wyrzucił. Od razu padły podejrzenia na tamtą drużynę, że kupiła mecz. Była draka. Mało się nie pobiliśmy. Ale tamci sami byli w szoku. Okazało się, że to nie oni są winni – sprawę z sędzią załatwiła drużyna, z którą tydzień później graliśmy u siebie. Sami się wsypali. Pochwalili się: „Co, Kwiatek nie gra dzisiaj, nie? Załatwiliśmy mu tę czerwoną kartkę” – wspomina Henryk. Kiedy indziej to jego drużyna miała mieć sędziego po swojej stronie. – Gdy weszliśmy do trzeciej ligi nasi prywatni sponsorzy puścili famę, że pierwszego meczu u siebie na pewno nie możemy przegrać. Innymi słowy, że załatwili nam sędziego. Miał przyjechać do nich na jakiś rekonesans, dostać towarzystwo do zabawy, wszystko miało być dograne – tłumaczy. – Tak podeszliśmy do tego meczu. Że skoro sędzia gwizdał dla nas, to wygramy na stojąco. I przegraliśmy 0:1 a sędzia nie przyznał nam ewidentnego karnego. Bo się bał. Plotka o kupionym meczu się rozeszła i na spotkanie przyjechali obserwatorzy z PZPN. Więc gdy obrońca tamtej drużyny wybił piłkę ręką z bramki, arbiter nie odważył się tego odgwizdać – wzdycha trener. Czy słyszał kiedyś o tym, żeby któryś z zawodników sprzedał mecz? – Chodziły takie słuchy – przyznaje – ale w to nie wierzyłem.
Luksus czyli… ciepła woda
Osobną kwestią jest infrastruktura. O nowszych akcesoriach piłkarskich – małych bramkach, tyczkach itp. – raczej można zapomnieć. W zespołach trenowanych przez Henryka musiały wystarczyć gumowe pachołki. Takie, jakie się stawia na jezdni. Nawet piłek bywało za mało. Również odnowa biologiczna należała raczej do rzeczy nieosiągalnych. – Tylko w trzeciej lidze jeździliśmy na basen do Ciechocinka – wspomina. – Gdzie indziej było nieźle, jeśli pod natryskami leciała ciepła woda – dodaje.
Kluby cierpią też na brak porządnych boisk treningowych. To główne trzeba oszczędzać, bo tam grają i seniorzy, i juniorzy, i nawet trampkarze. Więc chodzi się gdzie indziej. Na boiska, na których często jest piach. I niespodzianki w nim ukryte. Jeden z bramkarzy Henryka kiedyś wbił sobie w nogę gwóźdź. – Potem się zraził. Mówił, że nie będzie się rzucać, bo w polu jest pełno „szkłów” – wspomina trener. – Inny, gdy piłka mu skozłowała i wpuścił gola, skarżył się, że na boisku jest mnóstwo „nieruchomości” – śmieje się.
Czy Henryk żałuje, że poświęcił życie na pracę w takich warunkach? – Nie, nie, absolutnie. Niczego nie żałuję. Może tylko tego, że poszedłem na studia zamiast pograć dłużej. Bo to oznaczało cztery lata bez piłki – wzdycha.
Wkrótce przedstawimy kolejny tekst przedstawiający piłkarską rzeczywistość w Polsce.