Amerykańska Wenecja

Amerykańska Wenecja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Premiera filmu "To the Wonder" Terrence'a Malicka fot. EPA/PAP 
Jest wielką legendą współczesnego kina. Na festiwalu w Wenecji Terrence Malick zaprezentował film "To the Wonder”. Amerykanie zdominowali konkurs włoskiej imprezy.

Poprzedni dyrektor Mostry, Marco Mueller, znany był ze swojej admiracji dla kina Dalekiego Wschodu. Gust Alberto Barbery widzowie dopiero poznają. Póki co, programer faworyzuje kino amerykańskie. O produkcjach z USA najwięcej mówi się w kuluarach.

Dzień po "Mistrzu" P.T. Andersona wydarzeniem stała się projekcja "To the Wonder" Terrence'a Malicka. Film podzielił widzów. Pojawiły się głosy, że jest poszatkowany, mdły, grafomański, zrealizowany w pastelowych barwach. Ale właśnie to jest jego siłą.

Filozof kina, który niedawno triumfował "Drzewem życia" w Cannes, opowiada wyłącznie o emocjach. W jego filmie nie ma niczego, co określa ludzi na co dzień. Pracy, rozmów przy kawie, planowania przyszłości. Całą historię dwóch miłości reżyser pokazuje poprzez momenty pozornie nieistotne. Chwile zapomnienia, pocałunek w parku, lekkie dotknięcie dłoni, czuły seks. Film utkany jest z urywków wspomnień, obrazów chwil, które niosą olbrzymi ładunek uczuć. Cichych, mało spektakularnych. Jednocześnie twórca „Cienkiej czerwonej linii” nie wierzy w happy endy. Nie sugeruje, że miłość może być łatwa, szczęśliwa i spełniona. I to sprawia, że "To the Wonder" oddala się od grafomanii, dotyka czegoś prawdziwego, bolesnego.

"Czy Malick przyjechał do Wenecji?" - zastanawia się znajoma po pokazie. Możliwe. W Cannes też podobno był. Ale co z tego, skoro z zasady artysta nie pokazuje się publicznie, nie bierze udziału w promocji tytułu, nie pojawia się nawet na  konferencjach prasowych. Woli schować się za swoim dziełem.

A po obejrzeniu "Za wszelką cenę" myślałem o innym filmie Malicka. O "Niebiańskich dniach". Tam reżyser pokazał upadający etos posiadaczy ziemskich i rolników z początku XX wieku. Podobny proces, tyle że zachodzący we współczesności, interesuje Ramina Bahraniego. - Dzisiejsza amerykańska prowincja to miejsce przeraźliwie samotne - mówi twórca, który przygotowując się do napisania scenariusza spędził z farmerami pół roku. - Teren, który kiedyś uprawiało dziesięć rodzin, obsługuje jeden farmer uzbrojony w traktory i kombajny. Młodzi ludzie wychowują się tu w kompletnej izolacji, skazani na samych siebie.

W "Za wszelką cenę" autor pokazał rozpad dawnych mitów. Oschłej moralności prerii, poczucia wspólnoty. Surowego dorastania wśród pól kukurydzianych. Bahrani, jedna z największych nadziei kina niezależnego, portretuje ludzi, którzy przesiąknięci są kapitalistycznym sposobem myślenia. Ich religią stała się  konkurencja, walcząc o sukces posuwają się do przekrętów i cwaniactw. A z każdym, nawet drobnym, przymknięciem oka na drobne machlojki, ich tolerancja na zło zwiększa się. Bahrani obserwuje, jak gnije od wewnątrz sen o hardym, wiejskim życiu. Jak odrażający bywa fundament, na którym buduje się legendę.

Oba te filmy uzupełniają się. Bahrani i Malick pokazali Amerykę codzienną, żyjącą swoim życiem z dala od Times Square i Hollywood Boulevard. Amerykę wypaloną, i coraz bardziej pozbawioną nadziei. Amerykę, w której już nikt nie mówi "Yes, we can".