Tomasz Sekielski, współautor programów takich jak „Teraz my", „Czarno na białym", napisał elektryzujący thriller „Sejf". Tylko u nas przeczytasz fragment najnowszej książki dziennikarza śledczego.
28 września 2007
godzina 9.00
Na pierwszym piętrze hotelu Marriott otworzyły się drzwi sali konferencyjnej numer dwa, a ktoś nacisnął włącznik, rozświetlając wnętrze. Niemal całą salę zajmował otoczony krzesłami stół ze szklanym ciemnym blatem. W rozmiarze XXL był także telewizor na szafce z litego drewna przypominającej meble kolonialne. Całości dopełniały ściany obite wiśniowym drewnem jak w angielskiej bibliotece. Żadnych regałów ani szaf. Krzesła przy dużym półokrągłym stole zapełniły się w kilka sekund. Bez przepychanek i zamieszania. Każdy znał swoje miejsce. Spotykali się w tej sali codziennie o tej samej porze od czterech lat, odkąd telewizja DTV wydzierżawiła dwa piętra w wieżowcu należącym do spółki LIM Joint Venture. Urządzono tu newsroom, studio i całe zaplecze potrzebne do realizowania programów informacyjnych i publicystycznych. O pracy tutaj marzyli chyba wszyscy studenci dziennikarstwa i wielu dziennikarzy, nawet jeśli się do tego nie przyznawali. DTV była na fali, miała dobrą oglądalność i wpływy z reklam, co z kolei przekładało się na bardzo dobre zarobki pracowników, szczególnie w takich programach jak Raport Dnia. Do sali ostatni wszedł mistrz ceremonii, kapłan, redaktor naczelny i prowadzący Raport Dnia w jednej osobie – Ludwik Tokarczyk. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś lub kogoś nie brakuje.
– Witam wszystkich. Na początek dobra informacja: wczoraj znowu walnęliśmy konkurencję.
Rozległy się brawa, Tokarczyk gestem uciszył podwładnych. Kolegium redakcyjne najpopularniejszego programu informacyjnego w kraju mogło się zacząć. Dla każdego – począwszy od producentów, poprzez reporterów, a na wydawcach skończywszy – jest jasne, że tylko śmierć może być wystarczającym usprawiedliwieniem nieobecności na porannej naradzie. Poczucie misji, znaczenia i wyjątkowości połączone z wyścigiem do dupska redaktora naczelnego. Kto pierwszy, kto głośniej przytaknie, kto wyrwie dla siebie jak najlepszy temat. Podczas kolegium zapadają najważniejsze decyzje dotyczące kolejnego wydania sztandarowego programu DTV. Nadawany jest od poniedziałku do piątku o 21.00. Średnia oglądalność sześć milionów widzów. W kraju wtórnych analfabetów nieczytających gazet Raport Dnia to jedno z głównych źródeł informacji. Olbrzymia siła oddziaływania przekłada się na wpływy polityczne i biznesowe. Tworzący ten program wiedzą o tym i świadomie z tego korzystają. Wywiad z panem premierem? Proszę bardzo. Story o nowo narodzonym dziecku znanej piosenkarki? Nie ma problemu. Prezydent gra w tenisa? Oczywiście. Dlatego też większość tych, którzy zasiadają przy redakcyjnym stole Raportu Dnia, uważa się za wybrańców, kreatorów rzeczywistości i strażników demokracji. Politycy tylko utwierdzają ich w tym przekonaniu. Gdy rzecznik rządu planuje wieczorne wystąpienie premiera, jego czas uzgadnia z wydawcami Raportu Dnia, tak by możliwie największe fragmenty ukazały się na antenie. Prezydent leci na wakacje, towarzyszy mu kamera DTV. Gdy minister skarbu odmówił wypowiedzi, usłyszał od producenta, że tacy politycy źle kończą. Następnego dnia przepraszał i był do dyspozycji. Prawie każda ustawka, każdy „przeciek” i pseudonews polityczny najpierw trafia do DTV, a dokładnie do Ludwika Tokarczyka, ulubieńca ludu i establishmentu. Szeptano o zakrapianych imprezach jakie wspólnie z politykami i celebrytami urządzał Tokarczyk – panienki, wódka i rock’n’roll. Jednak nigdy nic nie wyciekło do prasy. Mógł więc spokojnie odgrywać rolę przykładnego męża i ojca. Albo miał szczęście, albo wpływowych mecenasów, którzy dbali o to, by ich pupilowi nic się nie stało. Ludwik czuł się więc bezkarny. Romanse z asystentkami, wyciszone historie z molestowaniem, jazda po pijanemu – ciemna strona Tokarczyka, tak jak ciemna strona Księżyca, była niewidoczna dla ludzi. Ten pochodzący z Olsztyna blondyn o zniewalającym uśmiechu i wyglądzie modela był uosobieniem sukcesu, i to przez duże S. Dowodem na to, że każdy może wspiąć się na szczyt, a Polska jest krajem wielkich możliwości dla ludzi biorących sprawy w swoje ręce. Kasa, popularność, prezencja. Niejedna matka i niejeden ojciec oddaliby swoje córki w jego ręce, o ile one same nie zrobiłyby tego wcześniej. Zresztą to samo uczyniłoby wiele kobiet pracujących w Raporcie Dnia. Tokarczyk nie miał przyjaciół w redakcji, trzymał wszystkich na dystans. Był megagwiazdą, a reszta miała na niego zapieprzać. Jego chamskie zachowanie wobec podwładnych mogło momentami dziwić, bo był szalenie inteligentny. Znał biegle trzy języki, skończył dziennikarstwo i prawo. Dużo czytał i czasami uwielbiał popisywać się swoją erudycją. Właśnie rozpoczęło się kolejne przedstawienie.
– Marek Aureliusz mawiał, że człowiek, który się boi, nie żyje, tylko wegetuje.
Słuchając filozoficznego wywodu Tokarczyka, Artur Solski kręcił z niedowierzaniem głową. Poprzedniego dnia zakończył dziennikarskie śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, ale nic nie wskazywało na to, by jego materiał został wyemitowany. Zbyt ważnych ludzi dotyczyła ta sprawa, by DTV i Tokarczyk odważyli się ją ujawnić. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by się nie zastanawiał. Gdy ruszał Raport Dnia, ważny był widz i news, a nie brzuchaci panowie robiący podejrzane interesy. To właśnie dzięki bezkompromisowemu działaniu program odniósł sukces. Ludzie mogli zobaczyć to, czego nikt inny nie odważyłby się pokazać. Demaskowano polityków, mafiosów i biznesmenów. Sam Solski zdobył kilka prestiżowych nagród za reportaże. To się jednak skończyło. Najważniejsi stali się reklamodawcy wydający setki milionów złotych. Coraz więcej spraw stawało się tematami tabu. Ale chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Co miesiąc była pensja, a przynajmniej raz w roku – premia. Żyć nie umierać. Artura z rozmyślań wyrwał głos naczelnego.
– I na koniec Arturek, nasz Bob Woodward. – Słaby, niewyrafinowany dowcip Ludwika wywołał salwę śmiechu życzliwych koleżanek i kolegów.
– Mam tę sprawę, o której ci wczoraj mówiłem. Afera w PZU – rzekł Solski. Dziesięć lat w dziennikarstwie śledczym nauczyło go wiele o ludziach i ich zachowaniach. Nie zdziwiły go więc słowa, które usłyszał.
– Nie, nie! Afery gospodarcze nie interesują naszych widzów – powiedział Tokarczyk. Mimo grymasu obrzydzenia, który miał dodać mocy jego słowom, nie wyglądał na swoje 42 lata. Miał wysportowaną sylwetkę, zdrową opaleniznę i białe zęby. Ludwik Tokarczyk, przez co odważniejszych współpracowników nazywany po cichu Kenem, rozejrzał się po sali. Grupa reporterów i producentów patrzyła w niego jak w obraz. Absolutne poczucie władzy i panowania nad sytuacją. Jaśniepan, plastik fantastik. Przymknięcie oczu, chwila zadumy, westchnienie; nadszedł czas na słynną sentencję Tokarczyka. – Tylko prosta story, gramy na emocjach. To się najlepiej sprzedaje. W dupie mam jakieś skomplikowane przekręty prywatyzacyjne. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu, i krwi. Zrozumiałeś, Solski? Do roboty, mamy dziś program do zrobienia. – Uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie do ludzi przy stole. – Ale – Wywołany po nazwisku reporter nie zamierzał potulnie słuchać. – to jest gruba afera z dużymi politycznymi nazwiskami w tle. Nawet w tabloidach od czasu do czasu pojawiają się poważne newsy…
Opalona twarz Tokarczyka, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zrobiła się jeszcze ciemniejsza i czerwona. Wyglądał jak ugotowany burak. Wściekłość w oczach i zaciśnięte szczęki. Artur Solski nie musiał wykorzystywać swojego niewątpliwego reporterskiego talentu, by dobrze wiedzieć, co doprowadza jego szefa do furii. Wiejski, zakompleksiony playboy. Mimo wysokiej oglądalności, z roku na rok Raport Dnia coraz bardziej przypominał tabloid, co wytykali Tokarczykowi komentatorzy nawet najbardziej przychylnych mu gazet. Nic bardziej nie wkurzało Ludwika. Z jednej strony strasznie zależało mu na zdaniu warszawki i środowisk opiniotwórczych, z drugiej chciał robić program dla mas, bo jego idące w setki tysięcy złotych premie zależały od oglądalności. Zaczęło się od małych kompromisów, a skończyło przeformatowaniem programu, tak by schlebiał najniższym gustom. Dlatego Tokarczyk sam przed sobą zaprzeczał, że Raport Dnia staje się brukowcem. Rozdarty między tanią popularnością a opiniotwórczością alergicznie reagował na hasło „tabloid”. Wśród zebranych przeszedł szmer i zapanowała cisza. Solski nie zamierzał odpuszczać. Zbyt dużo czasu poświęcił na dokumentację materiału o przekrętach przy prywatyzacji PZU, by jego praca trafiła do kosza.
– Jeśli chcesz, mogę ci to rozrysować. To prosta story – powiedział, naśladując intonację Tokarczyka. – Nawet ty jesteś w stanie to zrozumieć.
Pojedyncze parsknięcia i porozumiewawcze spojrzenia. Houston we have a problem. Solski grał ostro, nawet bardzo. Oczy publiki skierowane były teraz na naczelnego. Już dawno nikt z zespołu nie wykazał się taką niesubordynacją. Tokarczyk osiągnął temperaturę wrzenia – zaciśnięte pięści i usta mówiły wszystko, nawet jego legendarny przedziałek nie był już taki nienaganny. Było jasne, że albo sam dostanie wylewu, albo wyleje Solskiego. Podniósł się i doskoczywszy do reportera, stanął za nim.
– Nie… będę… powtarzał – słowa cedzone jedno po drugim – mam… w dupie… twój… temat. Koniec kolegium, a ty – palec Tokarczyka dotknął głowy Solskiego – stawisz się za pięć minut w moim gabinecie.
Artur miał ochotę złapać ten palec i go wykręcić, ale się opanował. Poczekał, aż sala konferencyjna opustoszeje, i niespiesznie podniósł się z krzesła. Nie miał wiele czasu, by zastanowić się nad taktyką rozmowy z szefem. Boss, hu… go boss. Idąc wyłożonymi wykładziną korytarzami, trochę się uspokoił i uznał, że lepiej jednak nie eskalować konfliktu. Raty za dom i samochód, żona i dwoje dzieci na utrzymaniu – wystarczające argumenty za tym, by w wieku 35 lat nie udawać młodego gniewnego. A może po prostu był koniunkturalistą. Może wolał żyć spokojnie w ciepełku, niż walczyć o swoje racje i przekonania. Tak na pewno było wygodniej.
Tokarczyk czekał w swoim gabinecie z nogami na biurku, całkowicie mimochodem eksponując nowe szyte na miarę buty. Cena minimum pięć tysięcy. Lekceważącym machnięciem ręki przywołał Artura i wskazał mu miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Pan i władca w swoim muzeum. Ściany gabinetu obwieszone były zdjęciami Ludwika z osobistościami z Polski i całego świata. Tokarczyk z prezydentem, Tokarczyk z papieżem, Tokarczyk z Dalajlamą, Tokarczyk z premierem. Brakuje zdjęcia z Bogiem? Solski usiadł i grzecznie czekał. Ludwik Tokarczyk nie zamierzał się spieszyć. Spojrzał w oczy reportera i zobaczył w nich niepewność, a może nawet lęk. Celebrował tę chwilę, wiedząc, że delikwent zrozumiał już swój błąd i czeka na wyrok.
– Widzisz, Artur… ja cenię twoją pracę, ale dlaczego ty nie cenisz mojej? – Tokarczyk zaczął niczym ojciec chrzestny, obracając się w stronę półki, na której stało kilkadziesiąt statuetek różnych dziennikarskich nagród. Solski widział tę kolekcję wielokrotnie i choć powtarzał sobie, że został reporterem nie dla nagród, imponujący zbiór Tokarczyka budził zazdrość. Wystarczy być celebrytą, prawdziwe dziennikarstwo nie popłaca. Artur wiedział, że teraz jego kolej. Musiał odegrać swoją rolę w tym żenującym spektaklu.
– Ludwik… Przepraszam, trochę mnie poniosło. Wiesz, jestem zmęczony, dużo czasu poświęciłem na tę sprawę PZU… Jeszcze raz przepraszam.
Tokarczyk triumfował. Uśmiech, błysk w oku, podniesiona głowa.
– Artur, rozumiem, ale ty zrozum mnie. Po co zajmować się historią, którą badała już sejmowa komisja śledcza i niewiele ustaliła? Komu potrzebne takie babranie się w prehistorii?
Solski słuchał z zaciśniętymi zębami. Kogo chronisz dupku? – pomyślał. Wiedział jednak, że to nie czas na bohaterstwo. Ludwik trzymał go mocno za jaja, a w tej pozycji lepiej nie podskakiwać, bo będzie bolało jeszcze bardziej.
– Ty jesteś tu bossem i pewnie masz rację – powiedział, spuszczając wzrok. Naczelny niczym wyrozumiały ojciec pokiwał głową.
– Cieszę się, że to rozumiesz. Wiem, że jesteś zmęczony, mam więc dla ciebie coś soft. Pojedziesz i zrobisz materiał o szeptuchach na Podlasiu. To takie baby, które czynią cuda i uzdrawiają ludzi. Znajomy był ostatnio u jednej i podobno pomogła na problemy z kręgosłupem. Temat w sam raz na weekend, trochę się zrelaksujesz. Nagrasz pacjentów, szeptuchy, łzy, radość, do tego ładny obrazek z Podlasia... prosta story.
Solski podniósł głowę. Nie wierzył w to, co usłyszał. Szeptuchy? Ochujałeś?! Zrobiło mu się ciepło, adrenalina zaczęła buzować. Złość, wściekłość. On, facet od afer polityczno-gospodarczych, ma robić materiał o jakichś wioskowych wiedźmach uzdrowicielkach. Mocniej złapał się krzesła. Gdyby nie to, pewnie by przyłożył Tokarczykowi w tę jego uśmiechniętą buźkę. Przez chwilę walczył ze sobą, ale uznał, że jego żona Joanna miałaby uzasadnione pretensje, gdyby wyleciał z pracy za pobicie szefa. Opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział tylko:
– Tak jest, szefie.
Fragment pochodzi z książki Tomasza Sekielskiego "Sejf".
godzina 9.00
Na pierwszym piętrze hotelu Marriott otworzyły się drzwi sali konferencyjnej numer dwa, a ktoś nacisnął włącznik, rozświetlając wnętrze. Niemal całą salę zajmował otoczony krzesłami stół ze szklanym ciemnym blatem. W rozmiarze XXL był także telewizor na szafce z litego drewna przypominającej meble kolonialne. Całości dopełniały ściany obite wiśniowym drewnem jak w angielskiej bibliotece. Żadnych regałów ani szaf. Krzesła przy dużym półokrągłym stole zapełniły się w kilka sekund. Bez przepychanek i zamieszania. Każdy znał swoje miejsce. Spotykali się w tej sali codziennie o tej samej porze od czterech lat, odkąd telewizja DTV wydzierżawiła dwa piętra w wieżowcu należącym do spółki LIM Joint Venture. Urządzono tu newsroom, studio i całe zaplecze potrzebne do realizowania programów informacyjnych i publicystycznych. O pracy tutaj marzyli chyba wszyscy studenci dziennikarstwa i wielu dziennikarzy, nawet jeśli się do tego nie przyznawali. DTV była na fali, miała dobrą oglądalność i wpływy z reklam, co z kolei przekładało się na bardzo dobre zarobki pracowników, szczególnie w takich programach jak Raport Dnia. Do sali ostatni wszedł mistrz ceremonii, kapłan, redaktor naczelny i prowadzący Raport Dnia w jednej osobie – Ludwik Tokarczyk. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś lub kogoś nie brakuje.
– Witam wszystkich. Na początek dobra informacja: wczoraj znowu walnęliśmy konkurencję.
Rozległy się brawa, Tokarczyk gestem uciszył podwładnych. Kolegium redakcyjne najpopularniejszego programu informacyjnego w kraju mogło się zacząć. Dla każdego – począwszy od producentów, poprzez reporterów, a na wydawcach skończywszy – jest jasne, że tylko śmierć może być wystarczającym usprawiedliwieniem nieobecności na porannej naradzie. Poczucie misji, znaczenia i wyjątkowości połączone z wyścigiem do dupska redaktora naczelnego. Kto pierwszy, kto głośniej przytaknie, kto wyrwie dla siebie jak najlepszy temat. Podczas kolegium zapadają najważniejsze decyzje dotyczące kolejnego wydania sztandarowego programu DTV. Nadawany jest od poniedziałku do piątku o 21.00. Średnia oglądalność sześć milionów widzów. W kraju wtórnych analfabetów nieczytających gazet Raport Dnia to jedno z głównych źródeł informacji. Olbrzymia siła oddziaływania przekłada się na wpływy polityczne i biznesowe. Tworzący ten program wiedzą o tym i świadomie z tego korzystają. Wywiad z panem premierem? Proszę bardzo. Story o nowo narodzonym dziecku znanej piosenkarki? Nie ma problemu. Prezydent gra w tenisa? Oczywiście. Dlatego też większość tych, którzy zasiadają przy redakcyjnym stole Raportu Dnia, uważa się za wybrańców, kreatorów rzeczywistości i strażników demokracji. Politycy tylko utwierdzają ich w tym przekonaniu. Gdy rzecznik rządu planuje wieczorne wystąpienie premiera, jego czas uzgadnia z wydawcami Raportu Dnia, tak by możliwie największe fragmenty ukazały się na antenie. Prezydent leci na wakacje, towarzyszy mu kamera DTV. Gdy minister skarbu odmówił wypowiedzi, usłyszał od producenta, że tacy politycy źle kończą. Następnego dnia przepraszał i był do dyspozycji. Prawie każda ustawka, każdy „przeciek” i pseudonews polityczny najpierw trafia do DTV, a dokładnie do Ludwika Tokarczyka, ulubieńca ludu i establishmentu. Szeptano o zakrapianych imprezach jakie wspólnie z politykami i celebrytami urządzał Tokarczyk – panienki, wódka i rock’n’roll. Jednak nigdy nic nie wyciekło do prasy. Mógł więc spokojnie odgrywać rolę przykładnego męża i ojca. Albo miał szczęście, albo wpływowych mecenasów, którzy dbali o to, by ich pupilowi nic się nie stało. Ludwik czuł się więc bezkarny. Romanse z asystentkami, wyciszone historie z molestowaniem, jazda po pijanemu – ciemna strona Tokarczyka, tak jak ciemna strona Księżyca, była niewidoczna dla ludzi. Ten pochodzący z Olsztyna blondyn o zniewalającym uśmiechu i wyglądzie modela był uosobieniem sukcesu, i to przez duże S. Dowodem na to, że każdy może wspiąć się na szczyt, a Polska jest krajem wielkich możliwości dla ludzi biorących sprawy w swoje ręce. Kasa, popularność, prezencja. Niejedna matka i niejeden ojciec oddaliby swoje córki w jego ręce, o ile one same nie zrobiłyby tego wcześniej. Zresztą to samo uczyniłoby wiele kobiet pracujących w Raporcie Dnia. Tokarczyk nie miał przyjaciół w redakcji, trzymał wszystkich na dystans. Był megagwiazdą, a reszta miała na niego zapieprzać. Jego chamskie zachowanie wobec podwładnych mogło momentami dziwić, bo był szalenie inteligentny. Znał biegle trzy języki, skończył dziennikarstwo i prawo. Dużo czytał i czasami uwielbiał popisywać się swoją erudycją. Właśnie rozpoczęło się kolejne przedstawienie.
– Marek Aureliusz mawiał, że człowiek, który się boi, nie żyje, tylko wegetuje.
Słuchając filozoficznego wywodu Tokarczyka, Artur Solski kręcił z niedowierzaniem głową. Poprzedniego dnia zakończył dziennikarskie śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, ale nic nie wskazywało na to, by jego materiał został wyemitowany. Zbyt ważnych ludzi dotyczyła ta sprawa, by DTV i Tokarczyk odważyli się ją ujawnić. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by się nie zastanawiał. Gdy ruszał Raport Dnia, ważny był widz i news, a nie brzuchaci panowie robiący podejrzane interesy. To właśnie dzięki bezkompromisowemu działaniu program odniósł sukces. Ludzie mogli zobaczyć to, czego nikt inny nie odważyłby się pokazać. Demaskowano polityków, mafiosów i biznesmenów. Sam Solski zdobył kilka prestiżowych nagród za reportaże. To się jednak skończyło. Najważniejsi stali się reklamodawcy wydający setki milionów złotych. Coraz więcej spraw stawało się tematami tabu. Ale chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Co miesiąc była pensja, a przynajmniej raz w roku – premia. Żyć nie umierać. Artura z rozmyślań wyrwał głos naczelnego.
– I na koniec Arturek, nasz Bob Woodward. – Słaby, niewyrafinowany dowcip Ludwika wywołał salwę śmiechu życzliwych koleżanek i kolegów.
– Mam tę sprawę, o której ci wczoraj mówiłem. Afera w PZU – rzekł Solski. Dziesięć lat w dziennikarstwie śledczym nauczyło go wiele o ludziach i ich zachowaniach. Nie zdziwiły go więc słowa, które usłyszał.
– Nie, nie! Afery gospodarcze nie interesują naszych widzów – powiedział Tokarczyk. Mimo grymasu obrzydzenia, który miał dodać mocy jego słowom, nie wyglądał na swoje 42 lata. Miał wysportowaną sylwetkę, zdrową opaleniznę i białe zęby. Ludwik Tokarczyk, przez co odważniejszych współpracowników nazywany po cichu Kenem, rozejrzał się po sali. Grupa reporterów i producentów patrzyła w niego jak w obraz. Absolutne poczucie władzy i panowania nad sytuacją. Jaśniepan, plastik fantastik. Przymknięcie oczu, chwila zadumy, westchnienie; nadszedł czas na słynną sentencję Tokarczyka. – Tylko prosta story, gramy na emocjach. To się najlepiej sprzedaje. W dupie mam jakieś skomplikowane przekręty prywatyzacyjne. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu, i krwi. Zrozumiałeś, Solski? Do roboty, mamy dziś program do zrobienia. – Uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie do ludzi przy stole. – Ale – Wywołany po nazwisku reporter nie zamierzał potulnie słuchać. – to jest gruba afera z dużymi politycznymi nazwiskami w tle. Nawet w tabloidach od czasu do czasu pojawiają się poważne newsy…
Opalona twarz Tokarczyka, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zrobiła się jeszcze ciemniejsza i czerwona. Wyglądał jak ugotowany burak. Wściekłość w oczach i zaciśnięte szczęki. Artur Solski nie musiał wykorzystywać swojego niewątpliwego reporterskiego talentu, by dobrze wiedzieć, co doprowadza jego szefa do furii. Wiejski, zakompleksiony playboy. Mimo wysokiej oglądalności, z roku na rok Raport Dnia coraz bardziej przypominał tabloid, co wytykali Tokarczykowi komentatorzy nawet najbardziej przychylnych mu gazet. Nic bardziej nie wkurzało Ludwika. Z jednej strony strasznie zależało mu na zdaniu warszawki i środowisk opiniotwórczych, z drugiej chciał robić program dla mas, bo jego idące w setki tysięcy złotych premie zależały od oglądalności. Zaczęło się od małych kompromisów, a skończyło przeformatowaniem programu, tak by schlebiał najniższym gustom. Dlatego Tokarczyk sam przed sobą zaprzeczał, że Raport Dnia staje się brukowcem. Rozdarty między tanią popularnością a opiniotwórczością alergicznie reagował na hasło „tabloid”. Wśród zebranych przeszedł szmer i zapanowała cisza. Solski nie zamierzał odpuszczać. Zbyt dużo czasu poświęcił na dokumentację materiału o przekrętach przy prywatyzacji PZU, by jego praca trafiła do kosza.
– Jeśli chcesz, mogę ci to rozrysować. To prosta story – powiedział, naśladując intonację Tokarczyka. – Nawet ty jesteś w stanie to zrozumieć.
Pojedyncze parsknięcia i porozumiewawcze spojrzenia. Houston we have a problem. Solski grał ostro, nawet bardzo. Oczy publiki skierowane były teraz na naczelnego. Już dawno nikt z zespołu nie wykazał się taką niesubordynacją. Tokarczyk osiągnął temperaturę wrzenia – zaciśnięte pięści i usta mówiły wszystko, nawet jego legendarny przedziałek nie był już taki nienaganny. Było jasne, że albo sam dostanie wylewu, albo wyleje Solskiego. Podniósł się i doskoczywszy do reportera, stanął za nim.
– Nie… będę… powtarzał – słowa cedzone jedno po drugim – mam… w dupie… twój… temat. Koniec kolegium, a ty – palec Tokarczyka dotknął głowy Solskiego – stawisz się za pięć minut w moim gabinecie.
Artur miał ochotę złapać ten palec i go wykręcić, ale się opanował. Poczekał, aż sala konferencyjna opustoszeje, i niespiesznie podniósł się z krzesła. Nie miał wiele czasu, by zastanowić się nad taktyką rozmowy z szefem. Boss, hu… go boss. Idąc wyłożonymi wykładziną korytarzami, trochę się uspokoił i uznał, że lepiej jednak nie eskalować konfliktu. Raty za dom i samochód, żona i dwoje dzieci na utrzymaniu – wystarczające argumenty za tym, by w wieku 35 lat nie udawać młodego gniewnego. A może po prostu był koniunkturalistą. Może wolał żyć spokojnie w ciepełku, niż walczyć o swoje racje i przekonania. Tak na pewno było wygodniej.
Tokarczyk czekał w swoim gabinecie z nogami na biurku, całkowicie mimochodem eksponując nowe szyte na miarę buty. Cena minimum pięć tysięcy. Lekceważącym machnięciem ręki przywołał Artura i wskazał mu miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Pan i władca w swoim muzeum. Ściany gabinetu obwieszone były zdjęciami Ludwika z osobistościami z Polski i całego świata. Tokarczyk z prezydentem, Tokarczyk z papieżem, Tokarczyk z Dalajlamą, Tokarczyk z premierem. Brakuje zdjęcia z Bogiem? Solski usiadł i grzecznie czekał. Ludwik Tokarczyk nie zamierzał się spieszyć. Spojrzał w oczy reportera i zobaczył w nich niepewność, a może nawet lęk. Celebrował tę chwilę, wiedząc, że delikwent zrozumiał już swój błąd i czeka na wyrok.
– Widzisz, Artur… ja cenię twoją pracę, ale dlaczego ty nie cenisz mojej? – Tokarczyk zaczął niczym ojciec chrzestny, obracając się w stronę półki, na której stało kilkadziesiąt statuetek różnych dziennikarskich nagród. Solski widział tę kolekcję wielokrotnie i choć powtarzał sobie, że został reporterem nie dla nagród, imponujący zbiór Tokarczyka budził zazdrość. Wystarczy być celebrytą, prawdziwe dziennikarstwo nie popłaca. Artur wiedział, że teraz jego kolej. Musiał odegrać swoją rolę w tym żenującym spektaklu.
– Ludwik… Przepraszam, trochę mnie poniosło. Wiesz, jestem zmęczony, dużo czasu poświęciłem na tę sprawę PZU… Jeszcze raz przepraszam.
Tokarczyk triumfował. Uśmiech, błysk w oku, podniesiona głowa.
– Artur, rozumiem, ale ty zrozum mnie. Po co zajmować się historią, którą badała już sejmowa komisja śledcza i niewiele ustaliła? Komu potrzebne takie babranie się w prehistorii?
Solski słuchał z zaciśniętymi zębami. Kogo chronisz dupku? – pomyślał. Wiedział jednak, że to nie czas na bohaterstwo. Ludwik trzymał go mocno za jaja, a w tej pozycji lepiej nie podskakiwać, bo będzie bolało jeszcze bardziej.
– Ty jesteś tu bossem i pewnie masz rację – powiedział, spuszczając wzrok. Naczelny niczym wyrozumiały ojciec pokiwał głową.
– Cieszę się, że to rozumiesz. Wiem, że jesteś zmęczony, mam więc dla ciebie coś soft. Pojedziesz i zrobisz materiał o szeptuchach na Podlasiu. To takie baby, które czynią cuda i uzdrawiają ludzi. Znajomy był ostatnio u jednej i podobno pomogła na problemy z kręgosłupem. Temat w sam raz na weekend, trochę się zrelaksujesz. Nagrasz pacjentów, szeptuchy, łzy, radość, do tego ładny obrazek z Podlasia... prosta story.
Solski podniósł głowę. Nie wierzył w to, co usłyszał. Szeptuchy? Ochujałeś?! Zrobiło mu się ciepło, adrenalina zaczęła buzować. Złość, wściekłość. On, facet od afer polityczno-gospodarczych, ma robić materiał o jakichś wioskowych wiedźmach uzdrowicielkach. Mocniej złapał się krzesła. Gdyby nie to, pewnie by przyłożył Tokarczykowi w tę jego uśmiechniętą buźkę. Przez chwilę walczył ze sobą, ale uznał, że jego żona Joanna miałaby uzasadnione pretensje, gdyby wyleciał z pracy za pobicie szefa. Opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział tylko:
– Tak jest, szefie.
Fragment pochodzi z książki Tomasza Sekielskiego "Sejf".