Życie po korpomediach

Życie po korpomediach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Poza korporacjami też jest życie (fot. sxc.hu) Źródło: FreeImages.com
Byli dyrektorami artystycznymi, dziennikarzami, redaktorami naczelnymi, szefami wydawnictw. Po latach pracy w wielkich firmach medialnych odeszli, bo już dłużej nie chcieli oglądać świata przez szyby biurowców albo z tych biurowców ich wyrzucono. Bali się tej nagle odzyskanej wolności. Poradzili sobie. Okazało się, że na bruku może być całkiem przyjemnie.
Pierwsze zdziwienie: nic nie muszę. Mogę spać, podróżować, czytać to, co interesujące, nie tylko co potrzebne do pracy, mam czas dla rodziny, spotykam się z przyjaciółmi. Drugie zdziwienie: stan konta zmienia się niezwykle szybko i nie tak, jak moglibyśmy sobie tego życzyć. Zwiedzanie świata i książki kosztują, a monity coraz bardziej drażnią. Trzeba znaleźć nowy pomysł na siebie i na kasę.

Upadek na swoje

Andrzej Jacyszyn skończył Akademię Sztuk Pięknych. Pracownia plakatu u Tomaszewskiego. Zaczynał przygodę z mediami w 1995 r. Był szefem artystycznym dodatków do "Rzeczpospolitej". W 2001 r. przeszedł do gazety codziennej jako grafik prowadzący. – Powstawał wtedy nowy projekt Graficzny "Rzeczpospolitej". To była pasjonująca robota. Nowy layout wygrywał światowe konkursy na najlepszy projekt graficzny gazety codziennej. Uwielbiałem to, tę zabawę literkami, tę atmosferę robienia czegoś ważnego i artystycznie  interesującego. Do tego pracowałem w świetnym zespole – wylicza. Nie czuł się więźniem korporacji. Lubił to i nie wyobrażał sobie innej pracy. Potem, w 2005, przeszedł do wydawanego przez Axel Springer "Dziennika". Początkowo na dyrektora artystycznego dodawanego do tej gazety polskiego "Wall Street Journal", potem został zastępcą dyrektora artystycznego odpowiedzialnym za wszystkie dodatki tematyczne. Nie chciał odchodzić. To wydawca zdecydował za niego. – Na krótko przed sprzedażą tytułu gazeta zaczęła się kurczyć. Likwidowano dodatki, zaczęło się czyszczenie zespołu. Od góry, bo uznano, że ekonomicznie najbardziej uzasadnione jest zwalnianie tych, którzy zarabiają najwięcej. Po co im drogi szef artystyczny? To samo przecież może zrobić operator DTP zarabiający ćwierć pensji dyrektorskiej. Taka logika wydawcy – podsumowuje ironicznie.

Jacyszyn, jak mówi, wypadł z orbity. Jeszcze przez parę miesięcy wydawca udawał, że wcale nie chce się z nim rozstać. Były jakieś projekty serii wydawniczych. On pracował, przychodził na spotkania. Po miesiącach takiej gry okazało się, że żadnych serii nie będzie. Został z niczym. No, niezupełnie. Umiał rysować i swoje rysunki sprzedawał do  gazet. Żeby zarobić, musiał ich wykonywać mnóstwo. Był zmęczony, wypalony. Przypomniał sobie, że kiedyś, zaraz po studiach żył z projektowania biżuterii. Wyciągnął z piwnicy swój stary warsztat. Wrócił do starego-nowego życia. Bez pewności, że da sobie radę.

Marcin Jamkowski z zawodu wyuczonego chemik, z wykonywanego dziennikarz i fotograf. Zaczynał w dziale naukowym "Wyborczej". Potem został redaktorem naczelnym polskiej edycji "National Geographic". To było spełnienie jego dziennikarskich marzeń: podróżowanie, pisanie, fotografowanie i jeszcze zarabianie na realizowaniu pasji całkiem interesujących pieniędzy. Na początku było świetnie. - Mogłem realizować swoje pomysły. Reportaż o wspinaniu w Mali, wyprawa do źródeł Amazonki, cover story do amerykańskiego National Geographic o bałtyckim wraku Steubena... To medialne korporacje dały mi wsparcie do realizacji tych pomysłów. Niestety media pleśnieją i takie wsparcie należy dziś do rzadkości – stwierdza Jamkowski.

Jego odejście to nie był moment. - To dojrzewało. W końcu usiedliśmy z moimi korporacyjnymi przełożonymi i podpisaliśmy porozumienie stron. Odbyło się to kulturalnie i z klasą. Każdy powiedział, czego chce i spotkaliśmy się gdzieś pomiędzy. Z moją następczynią przez trzy miesiące panowaliśmy razem i przekazywałem jej to z mojej wiedzy i doświadczenia, co tylko mogłem. A potem otworzyłem Adventure Pictures. To było 6 lat temu – wspomina Jamkowski.

Nie miał chwil zwątpienia. Lekko na swoim nie wprawdzie nie jest, ale i tak uważa, że fantastycznie. - Wiem, że to życie nie dla wszystkich. Trzeba być panem swojego czasu i planów. Z żelazną dyscypliną rozdzielać życie zawodowe od rodzinnego, choć one tylko marzą, żeby się wciąż mieszać. I trzeba być pasjonatem tego, co się robi zawodowo, bo inaczej to freelancerowanie nie zadziała. Fantastyczny jest brak dojazdów - mój dojazd do pracy to 1,5 metra dzielącego sypialnię od domowego biura. Na lunch wychodzę sobie na przydomowy taras z lampką wina. No i nikt mi nie mówi co i kiedy mam zrobić - poza mną samym. Kiedy zadzwoniłaś, przypinałem właśnie snowboard do nóg - fajnie jest nie chodzić do biura, prawda? Ale dzień wcześniej do późna w nocy pisałem zamówiony tekst. Ja kocham wyjazdy - od odejścia z korporacji byłem w Rwandzie, Sudanie, na Wyspie Wielkanocnej, Kambodży, Omanie, Kanadzie, Egipcie, Sierra Leone i w połowie krajów Europy, a w USA mieszkałem rok. Potrafię to pogodzić z pracą. Ale żadna korporacja nie potrafiłaby się pogodzić z takimi moimi wyjazdami! Do Sudanu na przykład pojechałem na 3 tygodnie, a zostałem dwa miesiące, bo tak było pasjonująco. Przewiozłem materiał na cztery fotoreportaże, wystawę fotograficzną i książkę - wylicza.

Paweł Szwed w Bertelsmannie pracował 16 lat. Po mniej więcej dziesięciu zaczęło być mu mniej wygodnie, choć został redaktorem naczelnym i dyrektorem programowym Świata Książki, wielkiego wydawnictwa należącego do międzynarodowego giganta . Po kolejnych paru latach poczuł, że chce czegoś innego, że musi coś zmienić. - Na początku w wielkim międzynarodowym koncernie jest takie zachłyśnięcie: Ho, ho! Robię to, co lubię, pracuję w z fajnymi ludźmi, dają mi za to dobrą kasę, służbowy samochód. Nieźle. Tym bardziej, że choć pracowałem w największym koncernie wydawniczym na świecie, nie czułem typowej dla korpourzędników frustracji. Po dziesięciu latach poczułem jednak, że coś zaczyna mnie w tym męczyć. Nie, to nie było żadne załamanie. Po prostu czułem znużenie korporacyjnymi absurdami. W nieskończoność ciągnące się zebrania, raportowanie, słupki, arkusze kalkulacyjne, nieustanna konieczność przekonywania do rzeczy oczywistych. Ale tak naprawdę najważniejsze było nie zmęczenie wielką firmą, bo w Świecie Książki w zasadzie korporacyjnych koszmarów nie doświadczyłem, tylko poczucie, że się starzeję i jeśli teraz, natychmiast nie zrobię czegoś własnego, nie zrobię tego już nigdy. Że nie zechce mi się już ruszyć z miejsca. Założyłem Wielką Literę rok temu. Czy się bałem utraty stałej pensji? Nie. To nigdy nie było źródłem udręki – zapewnia Szwed.

Ten moment

Małgorzata Staniewicz pracowała w "Gazecie Wyborczej" od początku. Jeszcze od czasów mitycznego już żłobka. Była kolejno: asystentką Adama Michnika (przez chwilę), dziennikarką działu ekonomicznego i redaktorką (przez ponad 10 lat). Dlaczego odeszła? - Zdałam sobie sprawę, że korporacja nie potrzebuje mnie tak bardzo, jak myślałam. Zmieniło się moje bezpośrednie szefostwo, zaproponowano mi nowe miejsce pracy, czyli nowy zakres obowiązków. To wiązało się ze zmianą działu, w którym byłam długo i w którym w sumie czułam się nieźle. Tamta propozycja wydała mi się głupia. Nie chciałam jej przyjąć, rozmawiałam o tym z naczelnymi. Powiedziałam, że jeśli to nowe stanowisko to wszystko, co firma może mi dać, to odchodzę. No i odeszłam – wspomina Małgorzata Staniewicz.

To było na przełomie wieków. Tylko pozornie jej odejście wyglądało na impulsywną i nieprzemyślaną decyzję. – Przez ostatnie trzy czy cztery lata pracy w "Gazecie" często myślałam, że może warto by robić w życiu coś innego, niż tłuc kolejne wydania, wciąż takie same, z powtarzającymi się tematami i tekstami powstającymi według zasady: masz newsa, to dodaj jakiś background z archiwum i gotowe - wspomina.

Nie była jedyną, którą praca przy medialnej taśmie nużyła. Rozmawiała o tym z ludźmi, z którymi dzień w dzień spotykała się w newsroomie i przez lata jadała w jednej stołówce. Śniadania, obiady i kolacje. - Tylko że i mnie, i wszystkim innym brakowało odwagi. Poza tym nie bardzo było wiadomo, co można innego robić. Jak się siedzi przez lata w newsroomie, to naprawdę trudno sobie wyobrazić, że poza nim istnieje jakieś życie – mówi Staniewicz. Wtedy słyszała od kolegów z "Gazety", że nie może odejść, że przecież jest z nimi od zawsze, ma na utrzymaniu dziecko. - Krótko mówiąc: nie poradzisz sobie. Czy miałam żal do Agory? Z początku tak, ale minął - dodaje.

Odeszła donikąd. Oczywiście, we wszystkich możliwych mediach pracowali dawni znajomi z "Gazety". Od razu pojawiły się jakieś propozycje. - Ale to by oznaczało, że wracam do "Gazety", tyle że nazywa się ona inaczej. Nie chciałam tego. Chciałam zacząć od nowa. Chciałam czegoś innego. Sprawdzić się w czymś naprawdę nowym - wspomina.

Radość z odzyskanej wolności nie trwała długo. Rzeczywistość zaczynała skrzeczeć. Przede wszystkim skrzeczały nieopłacone rachunki.

- Początki życia poza "Gazetą" nie były łatwe. Nie pracowałam rok. Na szczęście mogłam sobie na to pozwolić dzięki akcjom pracowniczym. W końcu jednak uświadomiłam sobie, co mam: solidne wykształcenie i duże doświadczenie redaktorskie. To był kapitał. Założyłam wydawnictwo literackie Oficyna 21, a trochę później Biuro tłumaczeń Narrator. Działam samodzielnie od 13 lat. Z sukcesami w obu firmach. I czasem oczywiście w stresie. Ale to moje sukcesy i mój stres. Jestem swoim własnym szefem. Nawiązałam kontakty ze wspaniałymi ludźmi, których na pewno nie poznałabym, pracując w Gazecie. Pewnie nawet nie wiedziałabym, że są. Odkąd zaczęłam działać sama, więcej dowiedziałam się o kulturze, społeczeństwie, o rzeczywistości w ogóle niż przez wszystkie lata w Gazecie. Wcześniej po prostu wydawało mi się, że wiem wszystko, czyli więcej niż inni, bo miałam jakiś wkład w ogólnopolskie wydanie – mówi Małgorzata Staniewicz.