Jedna z moich koleżanek scenarzystek powiedziała: „Wojtek Mecwaldowski ma taką twarz, że nie wiadomo, czy jest człowiekiem bardzo na serio, czy ma wszystko w dupie”. Co ty na to?
Wojciech Mecwaldowski: Że się cieszę. Chyba nie byłbym ciekawym aktorem, gdybym miał twarz, która od razu wszystko mówi.
Prawdziwy świat jest ważniejszy od aktorstwa?
Tak. Odkryłem to dopiero w zeszłym roku.
A co takiego się wydarzyło?
Zmianę mojego życia, jego trybu i w ogóle myślenia spowodował film Bodo Koksa „Dziewczyna z szafy”. Przed zdjęciami spędziłem trzy miesiące z osobami autystycznymi. Poznałem zupełnie inny świat. Próbowałem żyć z tym na co dzień, wyprowadziłem się z domu, mieszkałem w hotelu, ponieważ nie chciałem mieć swoich rzeczy koło siebie. Chciałem się złapać tylko za swój łeb, a w domu bym nie mógł, bo z natury mam to, że łazikuję, co chwila coś układam, sprzątam, przekładam…
Facet z mnóstwem natręctw?
Trochę tak jak Adaś Miałczyński.
To jest tak zwane aktorstwo totalne.
Tak, ale ja to kocham, za to płacą mi dobre pieniądze. Ale są granice, których się nie przekracza. Czasami chcesz coś zrobić i zanim twoja głowa pomyśli, czujesz w klatce piersiowej, jak ktoś ci mówi: „Nie idź!”, i nagle obok przejeżdża samochód. Gdybym poszedł, walnąłby mnie. Wiesz, doszedłem do takiego momentu, że zacząłem z tym dialogować. Nie umiem tego prościej wytłumaczyć.
Byłeś w prawdziwym kontakcie z samym sobą, może tak bym to wytłumaczyła...
Poznałem siebie głębiej. Wyobraź sobie, że przestajesz mówić, jeść, śpisz po 17 godzin dziennie. Nagle twoje życie wygląda zupełnie inaczej, bo porozumiewasz się z ludźmi bez słów, a autyści często właśnie tak się dogadują ze światem. Mówi się, że oni są nienormalni, ale ja przez ten moment bycia z nimi zacząłem zadawać sobie pytanie: „Może to my jesteśmy nienormalni?”. Ich podejście do życia jest bardzo proste, a my swoje strasznie komplikujemy, narzucamy sobie mnóstwo historii, które nie są nam potrzebne do funkcjonowania, a oni właśnie je odrzucają na rzecz zwykłej czystości człowieka.
Byłeś potwornie wychudzony.
Pod koniec zdjęć ważyłem 61 kg.
Trochę szalony pomysł z tą wagą. Kończąc film, byłeś bardzo osłabiony fizycznie.
Tak, bo mój bohater był słaby. Okazało się, że moje ciało odmówiło posłuszeństwa, bo przyzwyczaiło się do pewnego trybu życia i zaczęło mu odpowiadać takie nicnierobienie, wypoczynek, letarg, pewnego rodzaju stan uniesienia. To było dla mnie ciekawe i cieszę się, że teraz to odkryłem, bo jestem bogatszy w doświadczenia i pracując przy kolejnym projekcie, mogę uruchamiać coś jeszcze.
Zawsze myślałam, że jesteś raczej ekstrawertyczny. W sytuacjach, w których cię obserwowałam, byłeś szalony, spontaniczny i robiłeś wszystko, żeby inni czuli się dobrze. „Dziewczyna z szafy” uświadomiła mi, że masz w sobie dużo z introwertyka.
Może przez to, że właśnie dużo czasu poświęcam na łazikowanie, myślenie. Ktoś inny jest fanem oglądania filmów lub czytania książek…
A ty z książkami jesteś na bakier?
Można mnie nazywać analfabetą, jestem nieoczytany kompletnie. Pamiętam zresztą, że od dziecka zawsze miałem problem z książkami. Gdy jakąś otwierałem, czułem, jakbym wchodził do czyjejś głowy, czyjejś wyobraźni, i wtedy dochodziłem do wniosku, że wolę siedzieć w swojej. Nawet przy lekturach w szkole, czy później na studiach, miałem to samo, nie byłem w stanie czytać.
To jak prześlizgnąłeś się przez szkołę?
Dzięki wyobraźni.
Wymyślałeś, że Pan Tadeusz robił zupełnie coś innego, niż zrobił?
Nie. Słuchałem uważnie tego, o czym mówił profesor na zajęciach i inni po nich, czytałem streszczenia. Odbierałem to na swój sposób, a później rozmawiałem z nauczycielem na ten temat. Wiadomo, jest mnóstwo książek, które przeczytałem, ale i tak rozmawiamy na dany temat, a nie o tym, co jest na stronie 126. Pamiętam, że kiedyś jedna koleżanka z roku powiedziała pani profesor: „Mecwaldowski nie przeczytał żadnej książki, a zdał na pięć, jakim cudem?!”. Innemu koledze powiesiła kartkę, że nie był na próbie, tylko w solarium. Ta koleżanka zasugerowała pani profesor, żebym zdawał jeszcze raz, i kiedyś na zajęciach wykładowczyni mówi przy wszystkich: „Dowiedziałam się, że pan nic nie czytał. Ma pan teraz wszystko przeczytać jeszcze raz, bo będę odpytywała pana bardzo wnikliwie”. Odwróciłem się, poszedłem do domu, przyszedłem po trzech dniach, zdałem na cztery, a wychodząc, podszedłem do tej koleżanki i powiedziałem: „Widzisz, i tak nic nie przeczytałem. Cieszysz się?”. Co z tego, że ona przeczytała wszystko dogłębnie, skoro nic nie zrozumiała.
Może zawdzięczasz to głowie, która tak ciągle kombinuje, myśli i ćwiczy wyobraźnię…
Może ja jestem chory psychicznie, nie bójmy się użyć tego słowa (śmiech). Nie wiem... Każdy jest jakiś. Ktoś tysiące kilometrów stąd dyma kozę i dla niego to jest normalne, a dla nas nie. Tak samo dla wielu milionów ludzi jest nienormalne, że ludzie biorą ślub i żyją razem do końca życia, bo przecież można mieć kilka żon. Każdy jakiś jest.
Czemu zawdzięczasz porozumienie z kimś takim jak Bodo Kox?
Nas połączyło wiele rzeczy, np. szacunek dla Jana Pawła II. Wydaje mi się, że to też zaowocowało pewną wrażliwością, którą mamy, bo na przykład jak słyszymy lub widzimy Jana Pawła II, to prawie zawsze ryczymy. Nie boję się ani nie wstydzę mówić o tym, że płaczę, jak go słyszę. Gdybym miał powiedzieć, którego człowieka uważam za najważniejszego spośród tych kroczących po tej ziemi za mojego życia, to powiedziałbym: Jan Paweł II. Tak samo powiedziałby Bodo, więc już tutaj pojawia się pewien wspólny mianownik – człowiek.
Cały tekst w najnowszym numerze tygodnika "Wprost", który od niedzielnego wieczora jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .