Terapia szokowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
GEOFF BARROW I ADRIAN UTLEY (FOT.MACIEJ SZPAKOWSKI/NEWSPIX --- Newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Nie lubią schematów i etykietek. Cierpią, gdy słyszą swoją muzykę w eleganckich kawiarniach. Czują się źle w show-biznesie i gardzą polityką, a mimo to sprzedali miliony płyt. Jeszcze w tym roku Portishead zaczną prace nad nowym albumem, ale zanim to nastąpi przyjadą do Polski – 25 czerwca wystąpią w Krakowie.
Jan Błaszczak: Gdy na rynku pojawiało się "Dummy", pierwsze miejsce na liście przebojów okupowała grupa Wet Wet Wet z piosenką "Love is All Around". Wydaje się, że to było całe wieki temu i że niezbyt wpasowywaliście się w ten krajobraz…

Adrian Utley: O Boże, naprawdę? Wet Wet Wet? To było aż tak dawno temu? Rzeczywiście, nic nie łączyło nas z tą muzyką, nawet trudno byłoby się nam do niej jakość odnieść. Wspominam jednak tamte lata jako przełomowy okres. W mediach brylowali Oasis oraz Blur i muszę przyznać, że lubiłem te kapele. Na listach zaczęło się wówczas robić trochę ciekawiej. Przecież nawet nam udało się tam pojawić. Nie chcę skłamać, ale "Glory Box" dotarło chyba aż do 13 miejsca na UK Charts. 

Geoff Barrow: Z pewnością trwaliśmy w opozycji do głównego nurtu, choć chcieliśmy przecież, aby nasza muzyka docierała do szerokiej publiczności. Zresztą, no właśnie, tamten mainstream nie był jeszcze taki najgorszy. Zdarzały się w nim przebłyski prawdziwej sztuki, których dziś już nie dostrzegam. Współczesny pop to już tylko przemysł – jakby nie chodziło o muzykę, tylko o produkcję puszek fasoli. 

Pamiętacie, co chcieliście wówczas osiągnąć, jakie były wasze aspiracje? Czy w grę wchodziło coś poza samą muzyką? 

Barrow: Na pewno nigdy nie chodziło o sławę, ale chciałem się wyróżniać, zostać zauważonym. Wiesz byłem dzieciakiem, który wywodził się z białej klasy robotniczej. W tym środowisku słuchało się The Animals, The Kinks czy The Rolling Stones i czuło się, że ci goście stali się kimś więcej niż było im pisane. W Wielkiej Brytanii przez długie lata obowiązywał bardzo sztywny system, który wyznaczał granice, które możesz osiągnąć. Ja tylko chciałem się z nich wyswobodzić. 

W latach dziewięćdziesiątych gwiazdami stawali się bracia Gallagherowie, którzy uchodzili za odważnych i kontrowersyjnych. Trudno jednak porównać ich z waszym idolem Chuckiem D, który dwa lata wcześniej wspierał organizatorów zamieszek w Los Angeles – to był inny świat. 

Utley: Amerykański hip-hop był bardzo zaangażowany politycznie. Raperzy byli nie tylko artystami, ale także rzecznikami w kluczowych sprawach dla swojej społeczności. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, bo dla mnie zawsze ważniejszy był jazz, ale muszę przyznać, że Chuck D bardzo mi imponował i wciąż jestem jego wielkim fanem. W Portishead nie byliśmy tak bardzo zaangażowani politycznie. Na pewno nie w tekstach, choć nie jestem najlepszą osobą, aby o tym mówić, bo przecież nie ja je pisałem. Z drugiej strony, myślę, że nasza muzyka odzwierciedla sytuacje w Wielkiej Brytanii. Musi tak być, bo przecież śledzimy wiadomości, jesteśmy świadomi sytuacji politycznej na świecie – to na pewno przekłada się jakoś na warstwę muzyczną.

Możecie wskazać postacie takie jak Chuck D na ówczesnej brytyjskiej scenie muzycznej?

Utley: Brytyjski rap nie był tak zaangażowany jak ten amerykański, ale powtarzam – nie jestem ekspertem. Było chyba jednak taka ogólna tendencja, bo ten nasz jazz również stronił od polityki. W Stanach muzycy tacy jak Charles Mingus byli bardzo świadomi politycznie i te postawy rzeczywiście mogłem odnaleźć w twórczości Public Enemy.

Barrow: Ja dostrzegam takich odpowiedników, bo dla mnie to, co robił Chuck D było bardzo punkowe. Wielu z tych ludzi nie znałem jeszcze w tamtych latach, ale dziś wiem, że oni działali w Wielkiej Brytanii i mieli podobne przesłanie. Wśród nich byli Mark Stewart z The Pop Group, The Specials, a nawet UB40. Wiem, że to brzmi dziwnie, bo ci ostatni to przecież taka wielka brytyjska grupa, ale przecież ich nazwa pochodzi od formularza, który składasz, gdy ubiegasz się o zasiłek dla bezrobotnych. W tym względzie brytyjska klasa robotnicza miała coś wspólnego z czarną społecznością w Stanach. 

Czułeś, że w Wielkiej Brytanii mogłoby dojść do takich zamieszek jak te w Los Angeles?

Barrow: Wiesz, w Wielkiej Brytanii wciąż zdarzają się zamieszki. Mają trochę inną przyczynę, ale sposób pozostaje ten sam. W ostatnich latach skierowane są głównie przeciwko bankom, wielkim korporacjom i rządzącym. Dlatego nie uważam, że są one czymś jednoznacznie złym. Muzyka, która im towarzyszy się zmienia, ale wciąż nie wyobrażam sobie rozruchów przy dźwiękach Mumford & Sons (śmiech). 

Pozostając w temacie, pamiętam Twój wywiad dla "Guardiana", w którym powiedziałeś, że niespodziewanie stałeś się osobą, w której szyby rzuca się cegłówkami. Niezłe wyznanie jak na fana Public Enemy!

Barrow: (śmiech) Rzeczywiście, ale to przecież najczystsza prawda! Nagrywasz muzykę, która dobrze się sprzedaje, wyprzedajesz koncerty, więc to nieuniknione. Gdy pojawiają się pieniądze na dobry samochód czy wakacje w ciepłych krajach, trzeba uważać, aby nie stać się zblazowanym burżujem. Pamiętam, gdy w Bristolu zmieniał się prezydent. Jego celem było wprowadzenie nowego lifestyle'u wśród mieszkańców miasta. Wciskał nam kit, mówiąc o etosie ruchu Arts & Crafts, który rzekomo był tu obecny od zawsze. W ten sposób chciał przyciągać inwestorów i klasę średnią. Najbiedniejszych mieszkańców i narkomanów przesiedlano zaś na obrzeża, by nie rzucali się w oczy i nie niszczyli nowego mitu. Wiadomo, że taka współpraca jest kuszącą perspektywą, dlatego trzeba bardzo uważać, żeby nie wpakować się w podobne historie. A to nie jest zawsze łatwe, bo chciałoby się posłać dzieci na wakacje i tak dalej…  Stąd powtarzam, że każdy kto zarabia na muzyce w końcu staje się trochę dupkiem. 

Czy sławetne "brzmienie Bristolu" – jak dziennikarze lubili określać waszą muzykę – również stanowiło część tego planu?

Barrow: Tak, oczywiście. Zawsze śmieszą mnie ci młodzi, zaktywizowani politycy z Birmingham czy innego Manchesteru, którzy spotykają się w eleganckich restauracjach na mieście. Ci wygadani chłopcy po dobrych szkołach nie tylko załatwiają swoje interesy, ale lubią się również pochwalić nowym muralem Banksy'ego, który widzieli w drodze po ulubiony falafel. Jedno wielkie pieprzenie. Gadają o muzyce, sztukach wizualnych, które przecież zrodziły się z frustracji przeciwko kreowanemu przez nich światu. I właśnie to jest najbardziej gówniane – oni nie dostrzegają takich sprzeczności! 

Czy obawa przed tym, że dacie się w to wszystko uwikłać i skończycie jako zespół zblazowanych burżujów dla zblazowanych burżujów miała jakikolwiek wpływ na waszą decyzje o zawieszeniu działalności?

Barrow: Zdecydowanie! Wiesz, czasem musisz wyskoczyć z pociągu zanim drzwi się zatrzasną i odjedziesz w nieznane. Kiedy wydaliśmy naszą drugą płytę w 1997 roku – czy kiedy tam to było – byliśmy w sytuacji, w której chciałaby być większość grup na świecie. Nasze płyty sprzedawały się świetnie, graliśmy trasę po Stanach i byliśmy tą modną kapelą, którą wszyscy lubią. Któż nie chciałby się z nami zamienić? A my czuliśmy, że nasza beczka kreatywności powoli wysycha. Zrezygnowaliśmy. Również dlatego, że potrzebowaliśmy chwili wytchnienia. Ja musiałem się zatrzymać i zobaczyć, co się dzieje z moim życiem, gdzie właściwie jestem. 

Tylko czy aby nie stało się tak, że pod waszą nieobecność wasza muzyka dalej dryfowała w kierunku, który wam nie odpowiadał? Wy zeszliście na drugi plan, ale piosenki Portishead wciąż cieszyły się niezmiennie dużą popularnością.

Utley: To zawsze tak działa, prawda? Puszczasz coś w świat i automatycznie tracisz nad tym kontrolę. Twoja perspektywa nie jest perspektywą odbiorcy. Tym bardziej, że media opakowują muzykę konkretnymi etykietkami, wskazówkami. 

Pamiętasz jakąś konkretną sytuację, w której natknąłeś się na waszą muzykę w jakimś totalnie zaskakującym miejscu ?

Utley: A wiesz, że tak! (śmiech) Słyszałem naszą muzykę w programach telewizyjnych i dokumentach. Pamiętam jakiś film o prostytucji w Rosji, w którym co chwila pojawiał się jeden z naszych utworów. Bardzo dziwna sprawa. Jednak najbardziej cierpię, gdy słyszę Portishead w tych eleganckich kawiarniach, gdzie ludzie relaksują się, popijając kawkę.

Przy "Machine Gun" byłoby już o to ciężko. Mam wrażenie, że specjalnie wybraliście ten numer na pierwszy singiel, żeby odciąć się od takiego kawiarnianego postrzegania waszej muzyki. Terapia szokowa?

Utley: (Śmiech) Absolutnie. Masz rację w 100%. Oczywiście to nie było łatwe, bo wytwórnia nie rozumiała tego, co chcemy zrobić. Musieliśmy być nieustępliwi i naciskać, aby w trakcie naszego pierwszego występu w brytyjskiej telewizji zagrać ten utwór, który chcemy. Tak, bardzo nam zależało, aby zmienić percepcję naszej muzyki. 

Barrow: "Machine Gun" to była prawdziwa wojna. W studiu telewizyjnym Joolsa Hollanda powiedziano nam, że nie możemy zagrać tego utworu. Rozumiesz?! Nie było nas dziesięć lat, sprzedaliśmy miliony płyt, a tu ekipa telewizyjna mówi nam, że musimy wybrać inny kawałek, bo ten – jak to powiedzieli – "trochę ich nudzi". Serio? No to się, kurwa, ponudźcie! Jesteśmy już trochę za starzy, aby show-biznes tak sobie z nami pogrywał. Lubię Joolsa Hollanda, uważam, że zrobił wiele wspaniałych programów, ale nie można nie zauważyć, że władza wyleciała z rąk artystów i przeszła do speców od marketingu i telewizyjnych producentów. 

A jak w tym wszystkim odnaleźli się słuchacze? Bez wątpienia "Third" zdarza się nawiązywać do waszej estetyki z dawnych lat, ale wciąż jest to dość zaskakujący materiał dla tych, którzy przygotowywali się na "powrót gwiazd trip-hopu". 

Utley: Na pewno, dlatego wydaje mi się, że im rzadziej używamy tego terminu, tym lepiej. Nie ma sensu otwierać tej szufladki, bo nasza muzyka już nigdy do niej nie wskoczy. Gdy "Third" miało swoją premierę, widziałem, że dla niektórych było to pewne zaskoczenie, ale po tych paru latach sytuacja się unormowała. Mam nadzieję, że ludzi zrozumieli, że idziemy naprzód. Nie zatrzymujemy się, nie powtarzamy. Robimy krok do przodu i tak będzie również w przypadku następnej płyty.  

Barrow: Odkąd wydaliśmy "Third", jestem spokojniejszy o to jak jesteśmy rozumiani. Wydaje mi się, że dzięki tej płycie wiele osób zrozumiało, czym tak naprawdę jest Portishead. Może to brzmi naiwnie. Kto wie, może się oszukuję, ale zdaje mi się, że na tym etapie możemy hałasować po swojemu i czuć się z tym dobrze. Nie oznacza to bynajmniej, że jesteśmy zażenowani, grając nasze starsze, bardziej komercyjne utwory. Tak, jesteśmy teraz w fajnym miejscu. 

Przez te jedenaście lat, które minęły pomiędzy ukazywaniem się waszej drugiej i trzeciej płyty zmieniła się nie tylko muzyka, lecz także rynek muzyczny. Co was najbardziej zaskoczyło?

Utley: Wiesz, to też nie było tak, że my kompletnie wyparowaliśmy. Oczywiście mieliśmy świadomość tego, co się dzieje. Teraz mamy niezły bałagan, prawda? Wydaje mi się, że coś się zmienia i w ciągu najbliższych kilku lat powinniśmy to jakoś poukładać. Moim zdaniem nielegalny download zabija muzykę. Problem w tym, że nie wiem jak można rozwiązać ten problem i to mnie naprawdę niepokoi. To jest prosta zależność: jeśli nie zarabiasz na płytach, nie stać cię na wydawanie kolejnych. My mamy to szczęście, że wciąż udaje się nam ta sztuka, ale wiem, że nie wszyscy mogą to powiedzieć. 

Barrow: Moim zdaniem muzyka jest wciąż rozwadniana. Ludzie w wielkich koncernach boją się o swoje stołki, więc starają się ją jakoś ugładzić. Nie ma w tym nic nowego, bo przecież działo się to już w przypadku Elvisa czy The Rolling Stones... A przecież mówi się, że cały świat jest tak bardzo zaangażowany w sztukę! Niby wszyscy są dzisiaj zafiksowani na punkcie muzyki, a jednak co chwila słyszy się beznamiętny głos: "nie, to jest jednak zbyt szalone." Tak długo, jak ten świat będzie rządzony przez wielkie koncerny, to się nie zmieni. 

Mówicie o negatywnych stronach, ale trudno nie zauważyć, że ten świat wielkich koncernów wali się najbardziej. Czy z tego bałaganu nie wyniknie czasem coś dobrego?

Utley: Chociaż wyniki sprzedaży wyglądają coraz gorzej, to podoba mi się rosnąca kreatywność w tym zakresie. Nie chcę przez to powiedzieć, że dopiero teraz zaczynamy tacy być, ale ten rynek przestał być wreszcie tak sztywny. Pamiętam, że w latach 90. wokół naszej muzyki kręciło się wiele osób z branży, których tak naprawdę nie potrzebowaliśmy. Ci ludzie zarabiali dużo pieniędzy na muzyce Portishead, a tak po prawdzie, to nie wiedzieliśmy, co właściwie robią. Dlatego teraz współpracujemy z mniejszą, jazzową wytwórnią i wiemy, że tym ludziom naprawdę na nas zależy. To bardzo pozytywne doświadczenie. 

A co z internetem? Rozruszał całe to środowisko czy za moment stanie się drugą telewizją?

Barrow: Trudno powiedzieć. Wiesz to jest trochę tak: jeśli pozwolisz dzieciom jeść co tylko zechcą, to szybko się roztyją. No i to jest chyba odpowiedni komentarz do tego, co się teraz dzieje w internecie (śmiech). Z pewnością jest to niesamowite narzędzie. Możesz oglądać co chcesz, słuchać co chcesz, w zasadzie robić wszystko, na co masz ochotę. A jednak, gdybym mógł przenieść się do czasów przedinternetowych, by posłuchać muzyki z tamtym zaangażowaniem, to z pewnością bym to zrobił. Teraz mózg tylko prześlizguje się po informacjach. Tak, dziś jest zbyt łatwo. 

Myślałeś kiedyś, jak brzmiałoby "Dummy", gdybyś nagrywał je w czasach wszechobecnego internetu?

Barrow: Kurczę, trudno powiedzieć. Chyba powinno to brzmieć podobnie, prawda? Jeśli mówimy o tych samych ludziach, narzędzia nie powinny mieć takiego znaczenia. Ktoś mógłby powiedzieć, że wówczas mielibyśmy jednak większą wiedzę i to mogłoby na nas jakoś wpłynąć. Być może, ale przecież wiedzieliśmy, co w tamtych czasach jest na fali, trzymaliśmy rękę na pulsie, a jednak nie graliśmy drum'n'bassu. Podążanie za trendami to nie jest nasza filozofia. 

Wróćmy jeszcze na moment do sprzedaży. Może to nieeleganckie pytanie, ale chyba muszę je zadać: czy nie potrzebowaliście tego powrotu także ze względów finansowych? 

Utley: Nie, pieniądze zawsze były dla nas drugorzędną sprawą. Mogę ci zagwarantować, że przez te wszystkie lata odrzucaliśmy oferty od producentów reklam i filmów, które dziś byłyby już warte miliony. Nie było dnia, by nie pojawiały się propozycje nagrywania remiksów czy dzwonków do telefonów. Przyjęliśmy może jeden procent takich ofert. Mam znajomych muzyków, którzy nigdy nie zdobyli takiej popularności jak Portishead, a dziś żyją na super wysokim poziomie, bo po prostu nie odmawiali. My nie chcieliśmy tego robić. Tak samo jest z koncertami. Przecież zespoły zarabiają najwięcej właśnie na występach, a my przyjmujemy może co dwudziestą ofertę. W innym wypadku najbliższe kilka lat spędzilibyśmy w trasie, a my chcemy się wreszcie zająć nowym albumem. Portishead nigdy nie polegało na robieniu pieniędzy. 

Do Krakowa wrócicie jeszcze we wrześniu. Wówczas usłyszymy Beak oraz "In C" Terry'ego Riley'a zagrane na dwadzieścia gitar. Później wchodzicie do studia. Czego się spodziewać? 

Barrow: Mamy już trochę pomysłów. Wszyscy bardzo chcemy znów popracować w studiu, więc determinacji nam nie zabraknie. Pozostaje pytanie czy uda nam się otworzyć odpowiednie drzwi.