Skupiłem się na znajdowaniu nowych sztuk, nowych przekładów i nowych adaptacji - mówi w wywiadzie z Anną Gromnicką Tadeusz Słobodzianek, który rok temu wygrał konkurs na dyrektora Teatru Dramatycznego w Warszawie, jednej z najlepszych scen w kraju.
Jak to się robi, że się zostaje dyrektorem trzech scen stołecznych?
Tadeusz Słobodzianek: Nie wiem, czy na to pytanie pani nie powinien pani odpowiedzieć ktoś bardziej kompetentny ode mnie? Ktoś, kto patrzy na teatry warszawskie z szerszej perspektywy? Jaki decydent na przykład. Co ja mogę pani powiedzieć? Że działalność Laboratorium Dramatu znalazła uznanie wśród widzów, krytyków i rozmaitych jurorów na rozmaitych festiwalach? Że udało nam się – na zasadzie partnerstwa prywatno-publicznego – stworzyć miejsce, w którym bardzo poważnie wzrosło zainteresowanie polskim dramatem? I że nie był to tylko sukces środowiskowy, bo wiele z przedstawień okazało się magnesem dla publiczności. Wiele miało swoje realizacje za granica, gdzie marka Laboratorium Dramatu jest znana i poważana? I być może efektem tego, a także dobrych wyników finansowych Teatru Na Woli było zaproszenie mnie do konkursu na stworzenie programu Teatru Dramatycznego? I wyciągniecie tego teatru z zapaści finansowej? Czy też chciałaby Pani pozmawiać ze mną o jakichś spiskach międzynarodowych. O masonerii? Światowym Kongresie Żydów? Którzy podstępnie przeprowadzili swój tajny plan zmniejszenia w Warszawie liczby teatrów z dziewiętnastu do osiemnastu? Czy interesują panią jeszcze innych moje zakulisowe znajomości czy działania?
Niczego nie sugeruję – pytam, jak pan został dyrektorem trzech teatrów, a co najważniejsze – jak udaje się panu łączyć te funkcje. Jak rozumiem, to, co się udało na Woli, usiłował pan przenieść do Dramatycznego.
To nie są trzy teatry. To jest jeden teatr. Teatr Dramatyczny m.st Warszawy ze sceną im. Gustawa Holoubka, Sceną Na Woli im Tadeusza Łomnickiego i dwiema małymi scenami: jedna eksperymentalną, drugą kameralistyki aktorskiej. Mam jedną pensje, jeden gabinet, jedną asystentkę. I realizuję jeden program, czyli organizuję opowiadanie rozmaitym widzom ciekawe historie…
Chce pan zrównać te teatry? A nie lepiej je odróżniać od siebie? Przecież tam przychodzą zupełnie inni widzowie… Pytam jako widz właśnie.
Nic bardziej mylnego, proszę pani. Proszę spojrzeć na repertuar czerwcowy, a zwłaszcza lipcowy. W lipcu gramy na wszystkich scenach ponad sześćdziesiąt spektakli. Gramy spektakle Glińskiej, Bogajewskiej, Strzępki, Figury, Spisaka, Krofty, Miśkiewicza, Chrapkiewicza, Rekowskiego, Nalepy, Libery, itd. To jest za mało różnorodne? Nie wydaje mi się, żeby to było mało różnorodne. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo zróżnicowani są autorzy sztuk, które gramy. A to czasem też się liczy dla widzów. A głównym moim celem jest dziś przyciągniecie do Teatru Dramatycznego widzów. Warszawskich mieszczan w młodym, średnim i dojrzałym wieku. Przede wszystkim na dużą scenę do Teatru Dramatycznego, bo pozostałe sceny już jakoś sobie chwalić Boga radzą, przyciągnąć widzów, którzy z niego odeszli z rozmaitych powodów.
Fotel dyrektora objął pan 9 miesięcy temu. Pokusi się pan o pierwsze podsumowanie? Będzie korzystne dla pana?
Na wszelkie podsumowanie przyjdzie czas pod koniec sezonu. A sezon kończymy w lipcu i przed nami są jeszcze dwie dość istotne premiery: „Martwa natura w rowie” Fausto Paravidino w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej ze Sławomirem Grzymkowskim w roli głównej i „Absolwent” Terry’ego Johnsona w reżyserii Jakuba Krofty z Agnieszką Warchulską w roli pani Robinson, jest to prapremiera polska sztuki w tłumaczeniu Jacka Poniedziałka. Z tych dziewięciu miesięcy, o których Pani wspomina, cztery to był bezruch, wyciąganie teatru z prawie 900 000 długu, które odziedziczyliśmy po poprzedniej. Nie mogliśmy ani grać, ani próbować czegoś nowego. Mogliśmy jedynie przenieść z Woli tam próbowaną „Operetkę”. Dopiero od stycznia pracujemy nad premierami. Sztuki, które do tej pory wystawiliśmy, jak „Młody Stalin”, „Cudotwórca”, „Exterminator”, „Romantycy” pokazują, że powoli to wszystko zaczyna się klarować. Publiczność zaczyna wracać. Mamy w tej chwili o ponad sto procent większą liczbę sprzedanych biletów w porównaniu z takim samym okresem poprzedniego roku. To może nie jest jeszcze oszałamiające, pewnie daleko nam do Burgtehaer czy Nationale, ale - jak mówi klasyk - światło w tunelu już widać.
Z tego, co pamiętam, w ciągu tych 9 miesięcy było bardzo różnie. Zacytuję panu jedną z recenzji, miażdżącą „Operetkę” Gombrowicza, wystawioną w Dramatycznym w październiku 2012: „Przedstawienie powstawało w Teatrze Na Woli, w obsadzie nie ma aktorów Dramatycznego, za to dramatyczne jest, bez wyjątków, aktorstwo”.
Przede wszystkim „Operetka” to fenomenalny tekst, którym zajął się świetny w swoim gatunku reżyser Wojciech Kościelniak i wybrał w długim castingu najlepiej śpiewających aktorów w Polsce. I to się udało. Zgodzi się pani, że tak zaśpiewanej „Operetki” Gombrowicza (który chciał bardzo, żeby jego sztukę śpiewać) dawno w Warszawie nie było. Zresztą ma to przedstawienie swoich wielbicieli. I porównywanie dwóch konwencji: apsychologicznej zabawy z „aktorstwem dramatycznym” wydaje mi się być sporym nadużyciem, rozumiem dokonywanym przez krytykę w imię „wyższej konieczności”. „Operetka” Kościelniaka jest tym czym jest, zabawą z konwencją, parodią musicalu i mediów, w tym także tych, które oddają się socjomanipulacji. I tyle.
Ale to nie wyszło.
W tym sensie, że na spektakl nie ma takiej publiczności jak byśmy chcieli, ponieśliśmy porażkę.
No właśnie, a na publiczności przecież panu zależy.
Przyjmuję tę porażkę z pokorą. I staram się wyciągać wnioski. Trudno nie zauważyć jednak, bo widzą to nawet zwykli widzowie, którzy przychodzą do teatru, że krytyka tego przedstawienia została dokonana a priori. (jeden z krytyków nawet posunął się do tego, że oglądając jedną aktorkę, opisał w swojej recenzji inną, bo mu bardziej do tezy „celebryckiej” pasowała). No cóż, mam wrażenie, że toczy się zakulisowa wojna i niechęć kilku środowisk przeciwnych mojej nominacji i przekłada się na ocenę przedstawień. Natomiast „Młody Stalin” został już przygotowany w całości połączony zespół Dramatycznego i aktorów grających na Scenie na Woli, i nie mogę przyjąć sformułowania krytyka, który pisze, że „zaprasza się do grania prowincjonalnych aktorów, podczas gdy nie ma zajęcia dla aktorów stołecznych”. Kto ma być tym prowincjonalnym aktorem? Agnieszka Warchulska? Halina Skoczyńska? Izabela Dąbrowska? Michał Czernecki? Marcin Sztabiński? Maciej Wyczańskie?
Ja to odczytałam w ten sposób, że zarzuca się panu, że nie wykorzystuje pan potencjału aktorów, których zatrudnia…
Zespół Teatru Dramatycznego, który szanuję i w zdecydowanej większości podziwiam, to jednak również w części grupa studentów poprzedniego dyrektora przyjęta w ciągu ostatnich kilku lat do teatru kosztem różnych wybitnych aktorów, którzy byli w tym teatrze za jego poprzednika. Rozumiem, że każdy dyrektor artystyczny ma prawo według własnych kryteriów budować swój zespół, bo to jest jednak podstawa tej roboty. A skoro każdy, więc i ja też.
Gdy się pan pojawił, z afisza zniknęło większość spektakli poprzedniej ekipy.
Tak, w sytuacji kryzysowej, w jakiej objąłem ten teatr, zrezygnowaliśmy ze spektakli, na które nie było publiczności i które nakręcały spiralę długów, bo pod względem eksploatacji były bardzo kosztowne.
No tak, a jakiego rodzaju publiczność i ile przychodzi do teatru od momentu, gdy pan objął fotel dyrektora?
Tak jak powiedziałem Pani wcześniej, pracujemy nad tym, by do tego teatru wróciła publiczność, która odeszła z niego przez ostatnie lata. Różnorodna publiczność, nie tylko ta zainteresowana teatrem eksperymentalnym. To jest pewien proces, który wymaga czasu i cierpliwości. Nie ma na to żadnych cudownych sposobów, a wymiana tzw. publiczności „branżowej” na ludzi z miasta zawsze jest trudna, a nawet bolesna.
Ale takiej publiczności nie mają szansy przyciągnąć takie spektakle, jak „Młody Stalin”, czy tym bardziej „Romantycy” .
Dlaczego?
Bo nie są adresowane do młodego widza – młodzieży nie interesuje Stalin czy mroki historii, a dojrzali inteligenci mają wysokie wymagania co do jakości tych sztuk.
To są dwie różne sztuki. „Romantycy” Levina to historia o umieraniu, opowiedziana i grana przez znakomitych aktorów Teatru Dramatycznego, w której groza łączy wielkim poczuciem humoru, i na tym przedstawieniu płaczą i śmieją się zarówno widzowie dojrzali jak i młodzi. Proszę poczytać w Internecie, co tym spektaklu piszą młodzi blogerzy. Dodam, że stuosobowa widownia małej sceny jest wypełniona na każdym spektaklu. I nie rozdajemy na nie masowo wejściówek. Co do „Młodego Stalina”, który został pomyślany jako sztuka o ojcobójcy, który chce przewrócić do góry nogami świat, sztuka, która ma wywoływać skrajne emocje i kontrowersje, oburzać i prowokować do reakcji, również cel został osiągnięty. Czytała pani jakie emocje wywołuje ta sztuka u recenzentów? Niektórzy odchodzą od zmysłów. Co do widzów? Gramy ją na dużej scenie i jak dotąd nie mieliśmy na tym spektaklu mniejszej ilości widzów niż na granych tu przedstawieniach Krystiana Lupy.
Przyznaję, że to atrakcyjny motyw psychologiczny dla dramaturga i dobry tekst. Ale tak skomplikowaną treścią historyczną na scenie nie przyciągnie pan widza z uniwersytetu.
Dlaczego? Tak nisko pani mniema o uniwersytetach? Poza tym to nie jest spektakl, który ma mówić o historii jako dziedzinie uniwersyteckiej. Ma mówić o naszych czasach za pomocą historii. Moim celem miedzy innymi było przyjrzenie się temu, jak funkcjonuje dziś na świecie młoda lewica, jakie są podobieństwa i różnice pomiędzy dzisiejszą a tamtą Europą, która sto lat temu wydała paru potworów.
Jeśli mowa o lewicowości – to najbardziej lewicującym, społecznym teatrem w Polsce jest teatr Strzępki/Demirskiego. Pan chciał przyciągnąć ich do Dramatycznego. Udało się?
Moja oferta dalej pozostaje aktualna. Bardzo starannie pilnuję ich spektaklu „W imię Jakuba S.”, który tu odniósł sukces. Będziemy go grać tak długo, jak długo będzie nim zainteresowana publiczność, chociaż ten teatr w swojej estetyce i treściach jest mi obcy.
Obca, ale jednak chciał ich pan wciągnąć do współpracy.
Tak, bo uważam, że Teatr Dramatyczny, tak jak to pokazaliśmy podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych jest miejscem, gdzie mogą się spotkać rozmaite estetyki i światopoglądy.
A kto już odpowiedział panu na deklarację współpracy? Kogo z szerokiej listy reżyserów, którą pan przedstawił na początku, zechce tu wystawiać?
Planuję repertuar na najbliższe półtora roku, to są trudne, delikatne rozmowy, podczas których trzeba odpowiedzieć na wiele fundamentalnych pytań: Co? Jak? Gdzie? Kiedy? Po co? Z kim? Myślę, że w połowie sierpnia będę mógł pani udzielić odpowiedzialnej i wiążącej odpowiedzi, proszę o mnie nie zapomnieć tylko.
Rozmawiał pan z Krystianem Lupą. Co powiedział?
Nie powiedział „nie”, ale jest w tej chwili zajęty swoimi realizacjami zagranicznymi. Za cztery lata obiecał udzielić wiążącej odpowiedzi.
Cztery lata to bardzo długo.
Myślę, że na Krystiana warto czekać. Tymczasem prowadzę rozmowy z innym pokoleniem twórców teatralnych…
Chodzi panu o młodych reżyserów?
Nie tylko. Na razie skupiłem się na znajdowaniu nowych sztuk, nowych przekładów i nowych adaptacji. O „Absolwencie” już mówiłem, mamy świetny przekład Piotra Kamińskiego „Nosorożca” Ionesco, „Mizantropa” Moliera w przekładzie Jerzego Radziwiłowicza, „Króla Edypa” Sofoklesa, którego przełożył dla nas Antoni Libera, rozmawiamy też o adaptacjach kilku współczesnych polskich powieści.
Może „Fabryka Muchołapek” Andrzeja Barta, do której się wielu reżyserów przymierzało?
Bardzo chcieliśmy wystawić „Fabrykę…”, negocjowaliśmy z autorem, ale nie zgodził się.
W ciągu pierwszych miesięcy pana pracy w Dramatycznym zostały zerwane próby do trzech spektakli. Jest to dla mnie zaskakujące, bo zakładam, że ktoś będzie musiał zapłacić za te próby .
To nie były próby, to były czytania, po których z rozmaitych powodów, często również na skutek sugestii aktorów, projekty nie są podejmowane. Takich prób było więcej niż trzy było kilkanaście. Często nie dochodzi do realizacji po długiej dyskusji, po to właśnie by nie ryzykować kosztów. To jest dobrze sprawdzająca się metoda. Tak pracowaliśmy w Laboratorium Dramatu i tak pracujemy teraz. Praca na papierze jest dużo mniej kosztowna niż na scenie. Zwłaszcza, że zespól teatru miał z tym przez ostatnie lata bolesne doświadczenia.
Czyli nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że teatr czy aktorzy będą obciążeni kosztami niewystawienia tych sztuk?
Żadnego.
No tak, ale panu Państwowa Inspekcja Pracy zarzuciła niegospodarność, właśnie przy tych zwolnieniach.
Nic o tym nie wiem. Zwolnienia wynikają z redukcji etatów i łączenia dwóch zespołów. W chwili obecnej w dwóch przypadkach zwolnione osoby odwołała się do Sądu Pracy i to jest akurat normalne. My mamy proces odwrotny, polegający na zmniejszaniu liczby stanowisk, a nie rozbudowywaniu ich. Jedni ludzie dostają odszkodowania, inni przechodzą na umowę o dzieło, jeszcze inni na etat. Normalny proces, związany ze zmianą struktury organizacyjnej tego teatru, z którego raczej wszyscy powinni być zadowoleni, jeśli zależy im na oszczędzaniu pieniędzy publicznych.
Czy jest pan zadowolony z decyzji Prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz o zatrzymaniu „Kulturalnej”, której egzystencja była zagrożona, na skutek pańskiej poprzedniej decyzji o zakończeniu współpracy z ajentką tego klubu?
Uważam, że „Kulturalna” pełni ważną rolę w Teatrze Dramatycznym i jest ważnym miejscem na mapie kulturalnej Warszawy. Nasza współpraca niestety potknęła się w jednym kluczowym momencie – podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Zabrakło nam wówczas klubu festiwalowego, ponieważ szefowa „Kulturalnej” stwierdziła, że w tym czasie musi zorganizować koncerty komercyjne.
Byłam kilka razy w tym klubie i ciężko mi sobie wyobrazić, że odbywają się tam koncerty komercyjne.
Koncert, który zarabia na klub, czy utrzymuje jego płynność finansową jest komercyjny. Mnie zależy na miejscu, które będzie działało kompatybilnie z teatrem. Jeśli np. mamy premierę „Absolwenta” chętnie widziałbym w Kulturalnej Bal w stylu lat 60., by publiczność po świetniej zabawie, mogła przyjść do teatru. I odwrotnie, by widz, który właśnie obejrzał „Cudotwórcę” mógł przy lampce wina porozmawiać o tym, co zobaczył na scenie. Oczywiście szanuję stałych bywalców Kulturalnej, ale chciałbym, żeby to grono powiększyło się o moich widzów. Nie mam też zamiaru podcinać skrzydeł pani Łobuszewskiej, chciałbym jej tylko przypomnieć, że działa w teatrze.
Co się stanie z „Kulturalną”?
„Kulturalna” zostaje, ale będzie wyłączona z funkcjonowania pozostałych trzech lokali. Tak jak zresztą chciała Pani Łabuszewska. Prowadzeniem ich zajmie się Elżbieta Komorowska, szefowa „Snu Pszczoły” i „W Oparach Absurdu”, której chyba nie muszę rekomendować. Zdecydowaliśmy, że odejdziemy od formuły konkursu, bo Pani Komorowska przedstawiła nam bardzo ciekawą ofertę na prowadzenie kawiarni kulturalnej na Woli, w Przodowniku i Małej Scenie.
W rozmowie ze mną ajentka „Kulturalnej” pani Łabuszewska, powiedziała, że proponowała pańskim zastępczyniom współpracę przy organizacji strefy klubowej. I otrzymała odpowiedź, że brakuje na to pieniędzy.
Bo wówczas, kiedy rozmawialiśmy o tym jesienią nie mieliśmy na to pieniędzy. Rozmawialiśmy o tym owszem, bo to jest dawny pomysł Agnieszki Glińskiej i Grzegorza Lewandowskiego, aby utworzyć tę strefę kultury miedzy Teatrem Dramatycznym i Teatrem Studio, i teraz, kiedy zaczął wreszcie zaczął działać Grzegorz, a do nas dołączy Ela Komorowska, myślę, że wszystko powinno zacząć funkcjonować tak jak byśmy chcieli. Z czego się bardzo cieszę, bo nie jestem człowiekiem od gastronomii i kulinarii, tylko od dramatu i teatru.
Tadeusz Słobodzianek: Nie wiem, czy na to pytanie pani nie powinien pani odpowiedzieć ktoś bardziej kompetentny ode mnie? Ktoś, kto patrzy na teatry warszawskie z szerszej perspektywy? Jaki decydent na przykład. Co ja mogę pani powiedzieć? Że działalność Laboratorium Dramatu znalazła uznanie wśród widzów, krytyków i rozmaitych jurorów na rozmaitych festiwalach? Że udało nam się – na zasadzie partnerstwa prywatno-publicznego – stworzyć miejsce, w którym bardzo poważnie wzrosło zainteresowanie polskim dramatem? I że nie był to tylko sukces środowiskowy, bo wiele z przedstawień okazało się magnesem dla publiczności. Wiele miało swoje realizacje za granica, gdzie marka Laboratorium Dramatu jest znana i poważana? I być może efektem tego, a także dobrych wyników finansowych Teatru Na Woli było zaproszenie mnie do konkursu na stworzenie programu Teatru Dramatycznego? I wyciągniecie tego teatru z zapaści finansowej? Czy też chciałaby Pani pozmawiać ze mną o jakichś spiskach międzynarodowych. O masonerii? Światowym Kongresie Żydów? Którzy podstępnie przeprowadzili swój tajny plan zmniejszenia w Warszawie liczby teatrów z dziewiętnastu do osiemnastu? Czy interesują panią jeszcze innych moje zakulisowe znajomości czy działania?
Niczego nie sugeruję – pytam, jak pan został dyrektorem trzech teatrów, a co najważniejsze – jak udaje się panu łączyć te funkcje. Jak rozumiem, to, co się udało na Woli, usiłował pan przenieść do Dramatycznego.
To nie są trzy teatry. To jest jeden teatr. Teatr Dramatyczny m.st Warszawy ze sceną im. Gustawa Holoubka, Sceną Na Woli im Tadeusza Łomnickiego i dwiema małymi scenami: jedna eksperymentalną, drugą kameralistyki aktorskiej. Mam jedną pensje, jeden gabinet, jedną asystentkę. I realizuję jeden program, czyli organizuję opowiadanie rozmaitym widzom ciekawe historie…
Chce pan zrównać te teatry? A nie lepiej je odróżniać od siebie? Przecież tam przychodzą zupełnie inni widzowie… Pytam jako widz właśnie.
Nic bardziej mylnego, proszę pani. Proszę spojrzeć na repertuar czerwcowy, a zwłaszcza lipcowy. W lipcu gramy na wszystkich scenach ponad sześćdziesiąt spektakli. Gramy spektakle Glińskiej, Bogajewskiej, Strzępki, Figury, Spisaka, Krofty, Miśkiewicza, Chrapkiewicza, Rekowskiego, Nalepy, Libery, itd. To jest za mało różnorodne? Nie wydaje mi się, żeby to było mało różnorodne. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo zróżnicowani są autorzy sztuk, które gramy. A to czasem też się liczy dla widzów. A głównym moim celem jest dziś przyciągniecie do Teatru Dramatycznego widzów. Warszawskich mieszczan w młodym, średnim i dojrzałym wieku. Przede wszystkim na dużą scenę do Teatru Dramatycznego, bo pozostałe sceny już jakoś sobie chwalić Boga radzą, przyciągnąć widzów, którzy z niego odeszli z rozmaitych powodów.
Fotel dyrektora objął pan 9 miesięcy temu. Pokusi się pan o pierwsze podsumowanie? Będzie korzystne dla pana?
Na wszelkie podsumowanie przyjdzie czas pod koniec sezonu. A sezon kończymy w lipcu i przed nami są jeszcze dwie dość istotne premiery: „Martwa natura w rowie” Fausto Paravidino w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej ze Sławomirem Grzymkowskim w roli głównej i „Absolwent” Terry’ego Johnsona w reżyserii Jakuba Krofty z Agnieszką Warchulską w roli pani Robinson, jest to prapremiera polska sztuki w tłumaczeniu Jacka Poniedziałka. Z tych dziewięciu miesięcy, o których Pani wspomina, cztery to był bezruch, wyciąganie teatru z prawie 900 000 długu, które odziedziczyliśmy po poprzedniej. Nie mogliśmy ani grać, ani próbować czegoś nowego. Mogliśmy jedynie przenieść z Woli tam próbowaną „Operetkę”. Dopiero od stycznia pracujemy nad premierami. Sztuki, które do tej pory wystawiliśmy, jak „Młody Stalin”, „Cudotwórca”, „Exterminator”, „Romantycy” pokazują, że powoli to wszystko zaczyna się klarować. Publiczność zaczyna wracać. Mamy w tej chwili o ponad sto procent większą liczbę sprzedanych biletów w porównaniu z takim samym okresem poprzedniego roku. To może nie jest jeszcze oszałamiające, pewnie daleko nam do Burgtehaer czy Nationale, ale - jak mówi klasyk - światło w tunelu już widać.
Z tego, co pamiętam, w ciągu tych 9 miesięcy było bardzo różnie. Zacytuję panu jedną z recenzji, miażdżącą „Operetkę” Gombrowicza, wystawioną w Dramatycznym w październiku 2012: „Przedstawienie powstawało w Teatrze Na Woli, w obsadzie nie ma aktorów Dramatycznego, za to dramatyczne jest, bez wyjątków, aktorstwo”.
Przede wszystkim „Operetka” to fenomenalny tekst, którym zajął się świetny w swoim gatunku reżyser Wojciech Kościelniak i wybrał w długim castingu najlepiej śpiewających aktorów w Polsce. I to się udało. Zgodzi się pani, że tak zaśpiewanej „Operetki” Gombrowicza (który chciał bardzo, żeby jego sztukę śpiewać) dawno w Warszawie nie było. Zresztą ma to przedstawienie swoich wielbicieli. I porównywanie dwóch konwencji: apsychologicznej zabawy z „aktorstwem dramatycznym” wydaje mi się być sporym nadużyciem, rozumiem dokonywanym przez krytykę w imię „wyższej konieczności”. „Operetka” Kościelniaka jest tym czym jest, zabawą z konwencją, parodią musicalu i mediów, w tym także tych, które oddają się socjomanipulacji. I tyle.
Ale to nie wyszło.
W tym sensie, że na spektakl nie ma takiej publiczności jak byśmy chcieli, ponieśliśmy porażkę.
No właśnie, a na publiczności przecież panu zależy.
Przyjmuję tę porażkę z pokorą. I staram się wyciągać wnioski. Trudno nie zauważyć jednak, bo widzą to nawet zwykli widzowie, którzy przychodzą do teatru, że krytyka tego przedstawienia została dokonana a priori. (jeden z krytyków nawet posunął się do tego, że oglądając jedną aktorkę, opisał w swojej recenzji inną, bo mu bardziej do tezy „celebryckiej” pasowała). No cóż, mam wrażenie, że toczy się zakulisowa wojna i niechęć kilku środowisk przeciwnych mojej nominacji i przekłada się na ocenę przedstawień. Natomiast „Młody Stalin” został już przygotowany w całości połączony zespół Dramatycznego i aktorów grających na Scenie na Woli, i nie mogę przyjąć sformułowania krytyka, który pisze, że „zaprasza się do grania prowincjonalnych aktorów, podczas gdy nie ma zajęcia dla aktorów stołecznych”. Kto ma być tym prowincjonalnym aktorem? Agnieszka Warchulska? Halina Skoczyńska? Izabela Dąbrowska? Michał Czernecki? Marcin Sztabiński? Maciej Wyczańskie?
Ja to odczytałam w ten sposób, że zarzuca się panu, że nie wykorzystuje pan potencjału aktorów, których zatrudnia…
Zespół Teatru Dramatycznego, który szanuję i w zdecydowanej większości podziwiam, to jednak również w części grupa studentów poprzedniego dyrektora przyjęta w ciągu ostatnich kilku lat do teatru kosztem różnych wybitnych aktorów, którzy byli w tym teatrze za jego poprzednika. Rozumiem, że każdy dyrektor artystyczny ma prawo według własnych kryteriów budować swój zespół, bo to jest jednak podstawa tej roboty. A skoro każdy, więc i ja też.
Gdy się pan pojawił, z afisza zniknęło większość spektakli poprzedniej ekipy.
Tak, w sytuacji kryzysowej, w jakiej objąłem ten teatr, zrezygnowaliśmy ze spektakli, na które nie było publiczności i które nakręcały spiralę długów, bo pod względem eksploatacji były bardzo kosztowne.
No tak, a jakiego rodzaju publiczność i ile przychodzi do teatru od momentu, gdy pan objął fotel dyrektora?
Tak jak powiedziałem Pani wcześniej, pracujemy nad tym, by do tego teatru wróciła publiczność, która odeszła z niego przez ostatnie lata. Różnorodna publiczność, nie tylko ta zainteresowana teatrem eksperymentalnym. To jest pewien proces, który wymaga czasu i cierpliwości. Nie ma na to żadnych cudownych sposobów, a wymiana tzw. publiczności „branżowej” na ludzi z miasta zawsze jest trudna, a nawet bolesna.
Ale takiej publiczności nie mają szansy przyciągnąć takie spektakle, jak „Młody Stalin”, czy tym bardziej „Romantycy” .
Dlaczego?
Bo nie są adresowane do młodego widza – młodzieży nie interesuje Stalin czy mroki historii, a dojrzali inteligenci mają wysokie wymagania co do jakości tych sztuk.
To są dwie różne sztuki. „Romantycy” Levina to historia o umieraniu, opowiedziana i grana przez znakomitych aktorów Teatru Dramatycznego, w której groza łączy wielkim poczuciem humoru, i na tym przedstawieniu płaczą i śmieją się zarówno widzowie dojrzali jak i młodzi. Proszę poczytać w Internecie, co tym spektaklu piszą młodzi blogerzy. Dodam, że stuosobowa widownia małej sceny jest wypełniona na każdym spektaklu. I nie rozdajemy na nie masowo wejściówek. Co do „Młodego Stalina”, który został pomyślany jako sztuka o ojcobójcy, który chce przewrócić do góry nogami świat, sztuka, która ma wywoływać skrajne emocje i kontrowersje, oburzać i prowokować do reakcji, również cel został osiągnięty. Czytała pani jakie emocje wywołuje ta sztuka u recenzentów? Niektórzy odchodzą od zmysłów. Co do widzów? Gramy ją na dużej scenie i jak dotąd nie mieliśmy na tym spektaklu mniejszej ilości widzów niż na granych tu przedstawieniach Krystiana Lupy.
Przyznaję, że to atrakcyjny motyw psychologiczny dla dramaturga i dobry tekst. Ale tak skomplikowaną treścią historyczną na scenie nie przyciągnie pan widza z uniwersytetu.
Dlaczego? Tak nisko pani mniema o uniwersytetach? Poza tym to nie jest spektakl, który ma mówić o historii jako dziedzinie uniwersyteckiej. Ma mówić o naszych czasach za pomocą historii. Moim celem miedzy innymi było przyjrzenie się temu, jak funkcjonuje dziś na świecie młoda lewica, jakie są podobieństwa i różnice pomiędzy dzisiejszą a tamtą Europą, która sto lat temu wydała paru potworów.
Jeśli mowa o lewicowości – to najbardziej lewicującym, społecznym teatrem w Polsce jest teatr Strzępki/Demirskiego. Pan chciał przyciągnąć ich do Dramatycznego. Udało się?
Moja oferta dalej pozostaje aktualna. Bardzo starannie pilnuję ich spektaklu „W imię Jakuba S.”, który tu odniósł sukces. Będziemy go grać tak długo, jak długo będzie nim zainteresowana publiczność, chociaż ten teatr w swojej estetyce i treściach jest mi obcy.
Obca, ale jednak chciał ich pan wciągnąć do współpracy.
Tak, bo uważam, że Teatr Dramatyczny, tak jak to pokazaliśmy podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych jest miejscem, gdzie mogą się spotkać rozmaite estetyki i światopoglądy.
A kto już odpowiedział panu na deklarację współpracy? Kogo z szerokiej listy reżyserów, którą pan przedstawił na początku, zechce tu wystawiać?
Planuję repertuar na najbliższe półtora roku, to są trudne, delikatne rozmowy, podczas których trzeba odpowiedzieć na wiele fundamentalnych pytań: Co? Jak? Gdzie? Kiedy? Po co? Z kim? Myślę, że w połowie sierpnia będę mógł pani udzielić odpowiedzialnej i wiążącej odpowiedzi, proszę o mnie nie zapomnieć tylko.
Rozmawiał pan z Krystianem Lupą. Co powiedział?
Nie powiedział „nie”, ale jest w tej chwili zajęty swoimi realizacjami zagranicznymi. Za cztery lata obiecał udzielić wiążącej odpowiedzi.
Cztery lata to bardzo długo.
Myślę, że na Krystiana warto czekać. Tymczasem prowadzę rozmowy z innym pokoleniem twórców teatralnych…
Chodzi panu o młodych reżyserów?
Nie tylko. Na razie skupiłem się na znajdowaniu nowych sztuk, nowych przekładów i nowych adaptacji. O „Absolwencie” już mówiłem, mamy świetny przekład Piotra Kamińskiego „Nosorożca” Ionesco, „Mizantropa” Moliera w przekładzie Jerzego Radziwiłowicza, „Króla Edypa” Sofoklesa, którego przełożył dla nas Antoni Libera, rozmawiamy też o adaptacjach kilku współczesnych polskich powieści.
Może „Fabryka Muchołapek” Andrzeja Barta, do której się wielu reżyserów przymierzało?
Bardzo chcieliśmy wystawić „Fabrykę…”, negocjowaliśmy z autorem, ale nie zgodził się.
W ciągu pierwszych miesięcy pana pracy w Dramatycznym zostały zerwane próby do trzech spektakli. Jest to dla mnie zaskakujące, bo zakładam, że ktoś będzie musiał zapłacić za te próby .
To nie były próby, to były czytania, po których z rozmaitych powodów, często również na skutek sugestii aktorów, projekty nie są podejmowane. Takich prób było więcej niż trzy było kilkanaście. Często nie dochodzi do realizacji po długiej dyskusji, po to właśnie by nie ryzykować kosztów. To jest dobrze sprawdzająca się metoda. Tak pracowaliśmy w Laboratorium Dramatu i tak pracujemy teraz. Praca na papierze jest dużo mniej kosztowna niż na scenie. Zwłaszcza, że zespól teatru miał z tym przez ostatnie lata bolesne doświadczenia.
Czyli nie ma żadnego niebezpieczeństwa, że teatr czy aktorzy będą obciążeni kosztami niewystawienia tych sztuk?
Żadnego.
No tak, ale panu Państwowa Inspekcja Pracy zarzuciła niegospodarność, właśnie przy tych zwolnieniach.
Nic o tym nie wiem. Zwolnienia wynikają z redukcji etatów i łączenia dwóch zespołów. W chwili obecnej w dwóch przypadkach zwolnione osoby odwołała się do Sądu Pracy i to jest akurat normalne. My mamy proces odwrotny, polegający na zmniejszaniu liczby stanowisk, a nie rozbudowywaniu ich. Jedni ludzie dostają odszkodowania, inni przechodzą na umowę o dzieło, jeszcze inni na etat. Normalny proces, związany ze zmianą struktury organizacyjnej tego teatru, z którego raczej wszyscy powinni być zadowoleni, jeśli zależy im na oszczędzaniu pieniędzy publicznych.
Czy jest pan zadowolony z decyzji Prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz o zatrzymaniu „Kulturalnej”, której egzystencja była zagrożona, na skutek pańskiej poprzedniej decyzji o zakończeniu współpracy z ajentką tego klubu?
Uważam, że „Kulturalna” pełni ważną rolę w Teatrze Dramatycznym i jest ważnym miejscem na mapie kulturalnej Warszawy. Nasza współpraca niestety potknęła się w jednym kluczowym momencie – podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Zabrakło nam wówczas klubu festiwalowego, ponieważ szefowa „Kulturalnej” stwierdziła, że w tym czasie musi zorganizować koncerty komercyjne.
Byłam kilka razy w tym klubie i ciężko mi sobie wyobrazić, że odbywają się tam koncerty komercyjne.
Koncert, który zarabia na klub, czy utrzymuje jego płynność finansową jest komercyjny. Mnie zależy na miejscu, które będzie działało kompatybilnie z teatrem. Jeśli np. mamy premierę „Absolwenta” chętnie widziałbym w Kulturalnej Bal w stylu lat 60., by publiczność po świetniej zabawie, mogła przyjść do teatru. I odwrotnie, by widz, który właśnie obejrzał „Cudotwórcę” mógł przy lampce wina porozmawiać o tym, co zobaczył na scenie. Oczywiście szanuję stałych bywalców Kulturalnej, ale chciałbym, żeby to grono powiększyło się o moich widzów. Nie mam też zamiaru podcinać skrzydeł pani Łobuszewskiej, chciałbym jej tylko przypomnieć, że działa w teatrze.
Co się stanie z „Kulturalną”?
„Kulturalna” zostaje, ale będzie wyłączona z funkcjonowania pozostałych trzech lokali. Tak jak zresztą chciała Pani Łabuszewska. Prowadzeniem ich zajmie się Elżbieta Komorowska, szefowa „Snu Pszczoły” i „W Oparach Absurdu”, której chyba nie muszę rekomendować. Zdecydowaliśmy, że odejdziemy od formuły konkursu, bo Pani Komorowska przedstawiła nam bardzo ciekawą ofertę na prowadzenie kawiarni kulturalnej na Woli, w Przodowniku i Małej Scenie.
W rozmowie ze mną ajentka „Kulturalnej” pani Łabuszewska, powiedziała, że proponowała pańskim zastępczyniom współpracę przy organizacji strefy klubowej. I otrzymała odpowiedź, że brakuje na to pieniędzy.
Bo wówczas, kiedy rozmawialiśmy o tym jesienią nie mieliśmy na to pieniędzy. Rozmawialiśmy o tym owszem, bo to jest dawny pomysł Agnieszki Glińskiej i Grzegorza Lewandowskiego, aby utworzyć tę strefę kultury miedzy Teatrem Dramatycznym i Teatrem Studio, i teraz, kiedy zaczął wreszcie zaczął działać Grzegorz, a do nas dołączy Ela Komorowska, myślę, że wszystko powinno zacząć funkcjonować tak jak byśmy chcieli. Z czego się bardzo cieszę, bo nie jestem człowiekiem od gastronomii i kulinarii, tylko od dramatu i teatru.