Sławomir Muturi to postać żywcem wzięta z reklamy funduszy emerytalnych. Ma dopiero 48 lat, a już nie musi pracować. Większość roku spędza w ciepłych krajach, skąd wysyła sobie i znajomym kartki pocztowe. Z niedużym plecakiem, w ulubionych pomarańczowych spodniach, odwiedził już wszystkie niepodległe państwa na kuli ziemskiej. Teraz wytyczył plan wizyt w terytoriach zależnych, między innymi wybiera się na Grenlandię i Pitcairn. Ot, takie hobby. Bo co robić, kiedy nie ma potrzeby harowania na wypłatę do pierwszego? Bardziej od awantur w sprawie likwidacji OFE i dziury w budżecie ZUS Muturiego interesują mecze czerwcowego Pucharu Konfederacji w Brazylii, które zamierza obejrzeć na miejscu. Kryzys w Europie? Nie ma na to czasu. Musi się przygotować do kongresu ekonomicznego w Las Vegas, gdzie na scenie luksusowego hotelu opowie, jak zaczynając od 22 dolarów w kieszeni, zostać bogaczem w takim kraju jak Polska.
Uwolnienie
Jak mu się udało uwolnić z kieratu praca – kredyt mieszkaniowy – emerytura? Ojciec Muturiego jest Kenijczykiem. Wykładał na jednej z warszawskich uczelni jeszcze w czasach Gomułki. Matka była Polką. Sławomir Muturi wychowywał się między Polską a Afryką, ale studiował w Warszawie. Na początku lat 90. trafił do międzynarodowej firmy konsultingowej Arthur Andersen. – Nadgodziny w korporacji nie bardzo mnie bawiły. Własny biznes jest jeszcze bardziej angażujący. Szukałem jakiegoś pośredniego rozwiązania. Interesowało mnie osiągnięcie stanu wolności finansowej, kiedy zapewnienie bytu finansowego przestaje być podstawowym zadaniem codziennej aktywności – opowiada Muturi.
Naczytał się książek guru do spraw życiowych sukcesów i niezależności finansowej, m.in. Roberta Kiyosakiego, Vicki Robin, Bodo Schäfera. Niemal wszyscy opowiadali o czymś takim jak dochód pasywny. To ta część pieniędzy, która wpada co miesiąc na konto z innych źródeł niż praca zarobkowa. To na przykład tantiemy, środki z reklamy na blogu internetowym, odsetki od lokat, wpływy z najmu mieszkań.
Muturi adaptował teorię na polskie warunki. Szczególnie do gustu przypadły mu nieruchomości, bo mury mieszkania można ubezpieczyć przed utratą wartości w wyniku np. pożaru czy powodzi. – Aby w nie zainwestować, wystarczy kredyt hipoteczny. Wynajmowany lokal zapewnia stały dopływ gotówki – dodaje. Plan zaczął wcielać w życie na początku lat 90. Najpierw zgromadził oszczędności. – Zazwyczaj mamy skłonność do życia ponad stan. Chcemy nadążać za sąsiadami w wyścigu o to, jaki kto ma dom albo czym jeździ. To pułapka. Pracując w Andersenie, mogłem jak inni trwonić pieniądze na zbytki. Zamiast tego żyłem znacznie poniżej możliwego statusu – mówi, wspominając, jak to w pierwszym miesiącu zaciskania pasa zostały mu w kieszeni 22 dolary. Po kilku latach było go stać na zakup kawalerki nieopodal ronda ONZ w Warszawie. Zapłacił za nią 85 tys. zł. Wynajął za jedną setną tej kwoty. Kolejne mieszkanie kupił z oszczędności oraz z wpływów z najmu pierwszego. Schemat powielał przez lata. Kiedy dziesięć lat temu pojawiły się kredyty hipoteczne, był jednym z pierwszych klientów. Po kilkunastu latach inwestowania udało mu się kupić ponad 100 mieszkań, głównie w Warszawie i Łodzi. Nie miał zamiaru ich sprzedawać, tylko wynajmować. – Szkopuł w tym, by zysk z najmu po odliczeniu wszystkich kosztów: rat kredytów, czynszów dla administratora, kosztów remontów i napraw, wystarczył, żeby się utrzymać. Osiągnąłem to w 2009 r. i wtedy, jako 44-latek, mogłem zrezygnować z pracy. Mogłem przejść na emeryturę, wypłacaną nie z ZUS, ale z moich własnych oszczędności – mówi Muturi.
Tekst ukazał się w 24. numerze Tygodnika „Wprost”."Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
"Wprost" jest także dostępny na Facebooku .