"Lubię ludzi, którym nie wychodzi” - mówi Noah Baumbach, którego film "Frances Ha” wchodzi w piątek na ekrany kin. Z nowojorskim reżyserem rozmawia Krzysztof Kwiatkowski
Po "Greenbergu” proponuje pan "Frances Ha” - opowieść o tancerce, w której życiu wszystko się rozpada. Interesują pana nieudacznicy?
Interesują mnie ludzie, którzy potykają się na swojej drodze, którym nie idzie, którzy nie są w stanie pokonać własnych ograniczeń. Oni mnie jednocześnie wzruszają i śmieszą. Niosą w sobie zarówno komizm jak i tragizm. Dlatego moi bohaterowie nie są ucieleśnieniem American Dream. Mają poranioną psychikę, sami przed sobą budują przeszkody. Jak większość z nas.
Tym razem opowiada pan także o specyficznym pokoleniu. Miejskich trzydziestolatkach, którzy nie umieją wziąć odpowiedzialności za swoje życie.
Każdy udany film jest portretem nie tylko pojedynczego bohatera, ale i pokolenia. Wśród młodszych ode mnie ludzi widzę wielu, którzy nie potrafią dorosnąć, ich wyobraźnia nie zmienia się między dwudziestym a trzydziestym i czterdziestym rokiem życiem. Nie wiem, skąd to się bierze, być może winne jest dojrzewanie wśród gadżetów i technologii? Ale o tym więcej wie Greta Gerwig, moja współscenarzystka i odtwórczyni głównej roli. To jej generacja. Stale mnie poprawiała: "Noah, już się tak nie mówi”.
Pana bohaterka jest artystką. Widzi pan różnice w podejściu do sztuki pana i młodszych reżyserów?
Absolutnie. Jestem przedstawicielem ostatniego pokolenia, które jeszcze wierzy w geniusz twórczy, indywidualność, wielkich artystów-demiurgów kreujących rzeczywistość. Młodsi wolą powtarzać rzeczy, kopiować, bawić się cytatami. Nie przeszkadza im, że niewiele tworzą, ledwie dodają swój stempel do cudzej wizji.
Pan broni swojej wolności twórczej. Ale nigdy nie korciła pana fabryka snów?
Są reżyserzy, którym wrażliwość pozwala łatwo wtopić się w przemysł filmowy. Steven Spielberg lepiej czuje się w kinie wysokobudżetowym, niż choćby De Palma. Ale nie warto budować sztucznych podziałów między kinem niezależnym a głównym nurtem. Gdyby Hollywood chciał produkować takie filmy, jak moje, byłbym pierwszy w kolejce. To nieprawda, że dzisiejsi twórcy programowo odrzucają wielkie wytwórnie. Po prostu zmienił się biznes. W latach 70. Brian De Palma, Steven Spielberg, Martin Scorsese, Francis Ford Coppola mogli robić w studiach wybitne filmy. Gdyby zaczynali karierę dzisiaj, musieliby szukać budżetów w małych wytwórniach, na marginesie systemu. Główni gracze rynku skoncentrowali się na blockbusterach, programowo odrzucają wszelkie obrazy obarczone ryzykiem. Artyści ekrany muszą próbować swoich sił gdzie indziej.
A to prawda, że grupa reżyserów, m.in. pan, Brian De Palma i Wes Anderson, co tydzień spotykają się na obiad? Jak wyglądają te spotkania?
Lubię ten nasz zwyczaj. Brian jest z nas najstarszy, niejedno widział. Na początku zasypywaliśmy go pytaniami. O jego życie, twórczość. Ale już przeszliśmy przez ten etap. Teraz raczej patrzymy w talerze, żeby nie zadławić się kością i co jakiś czas mówimy: "Hej, Brian, jak twój kurczak?”. Cóż, każdy osiąga kiedyś taki moment.
Interesują mnie ludzie, którzy potykają się na swojej drodze, którym nie idzie, którzy nie są w stanie pokonać własnych ograniczeń. Oni mnie jednocześnie wzruszają i śmieszą. Niosą w sobie zarówno komizm jak i tragizm. Dlatego moi bohaterowie nie są ucieleśnieniem American Dream. Mają poranioną psychikę, sami przed sobą budują przeszkody. Jak większość z nas.
Tym razem opowiada pan także o specyficznym pokoleniu. Miejskich trzydziestolatkach, którzy nie umieją wziąć odpowiedzialności za swoje życie.
Każdy udany film jest portretem nie tylko pojedynczego bohatera, ale i pokolenia. Wśród młodszych ode mnie ludzi widzę wielu, którzy nie potrafią dorosnąć, ich wyobraźnia nie zmienia się między dwudziestym a trzydziestym i czterdziestym rokiem życiem. Nie wiem, skąd to się bierze, być może winne jest dojrzewanie wśród gadżetów i technologii? Ale o tym więcej wie Greta Gerwig, moja współscenarzystka i odtwórczyni głównej roli. To jej generacja. Stale mnie poprawiała: "Noah, już się tak nie mówi”.
Pana bohaterka jest artystką. Widzi pan różnice w podejściu do sztuki pana i młodszych reżyserów?
Absolutnie. Jestem przedstawicielem ostatniego pokolenia, które jeszcze wierzy w geniusz twórczy, indywidualność, wielkich artystów-demiurgów kreujących rzeczywistość. Młodsi wolą powtarzać rzeczy, kopiować, bawić się cytatami. Nie przeszkadza im, że niewiele tworzą, ledwie dodają swój stempel do cudzej wizji.
Pan broni swojej wolności twórczej. Ale nigdy nie korciła pana fabryka snów?
Są reżyserzy, którym wrażliwość pozwala łatwo wtopić się w przemysł filmowy. Steven Spielberg lepiej czuje się w kinie wysokobudżetowym, niż choćby De Palma. Ale nie warto budować sztucznych podziałów między kinem niezależnym a głównym nurtem. Gdyby Hollywood chciał produkować takie filmy, jak moje, byłbym pierwszy w kolejce. To nieprawda, że dzisiejsi twórcy programowo odrzucają wielkie wytwórnie. Po prostu zmienił się biznes. W latach 70. Brian De Palma, Steven Spielberg, Martin Scorsese, Francis Ford Coppola mogli robić w studiach wybitne filmy. Gdyby zaczynali karierę dzisiaj, musieliby szukać budżetów w małych wytwórniach, na marginesie systemu. Główni gracze rynku skoncentrowali się na blockbusterach, programowo odrzucają wszelkie obrazy obarczone ryzykiem. Artyści ekrany muszą próbować swoich sił gdzie indziej.
A to prawda, że grupa reżyserów, m.in. pan, Brian De Palma i Wes Anderson, co tydzień spotykają się na obiad? Jak wyglądają te spotkania?
Lubię ten nasz zwyczaj. Brian jest z nas najstarszy, niejedno widział. Na początku zasypywaliśmy go pytaniami. O jego życie, twórczość. Ale już przeszliśmy przez ten etap. Teraz raczej patrzymy w talerze, żeby nie zadławić się kością i co jakiś czas mówimy: "Hej, Brian, jak twój kurczak?”. Cóż, każdy osiąga kiedyś taki moment.