Woody Allen odkrył radość poznawania nowych lądów. Po serii filmów europejskich, z ukochanego Nowego Jorku w "Blue Jasmine” przenosi się do San Francisco.
Z Brooklynu na Manhattan. Przez dekady podróże w kinie Woody'ego Allena miały charakter raczej lokalny. Obok Scorsese i Spike'a Lee uchodził za najbardziej nowojorskiego twórcę. Na celuloidowej taśmie rejestrował życie miasta, zaglądał z kamerą do tamtejszych księgarń i galerii, leżał na kozetce psychoanalityków z Upper West Side'u, zabierał Diane Keaton na randki do kin na Broadwayu i siedząc na ławce koło Quensboro Bridge rozmyślał nad ulotnością uczuć.
W pewnym momencie jednak coś się w Allenie zmieniło: - Cierpię na bezsenność i nie będąc w stanie zmrużyć oka, rozliczam się z życiem – tłumaczył mi w wywiadzie. - Zdałem sobie sprawę, że chyba już nie spełnię się artystycznie i nie zostanę poważnym filmowcem, takim jak Bergman czy Coppola. Ale wciąż mogę czerpać przyjemność z życia. I z podróży. Dotarło do mnie, że Manhattan nie jest całym światem, nawet jeśli jest światem w miniaturze.
W "Blue Jasmine” (film miał właśnie premierę w USA, do Polski dotrze 23 sierpnia) Allen ściga jednocześnie oba marzenia. Amerykańscy krytycy są zgodni, że to jeden z najgłębszych portretów psychologicznych kobiety w jego karierze. Cate Blanchett wciela się tu w nowojorską żonę z wyższych sfer. Jej życie wali się jak domek z kart, gdy policja aresztuje jej męża za przestępstwa finansowe. Bohaterka trafia do domu siostry w San Francisco. I tam próbuje ułożyć wszystko od nowa. W mieście z ludzką twarzą, w którym dystanse społeczne wydają się mniejsze, gdzie wszyscy sąsiedzi jej siostry żyją w podobnych niskich domkach. Ale też gdzie łatwiej jest poznać ludzi. Zarówno tych właściwych, jak i całą resztę.
Kalifornijskie miasto jest nowym przystankiem na trasie reżysera. Na starość Allen niemal nie wysiada z samolotu. Pracował już w kilku europejskich miastach. Jedna z przyczyn owego tournée jest prozaiczna. - To trochę hańba dla Żyda, ale nie mam głowy do robienia interesów – mówi. - Budżety moich produkcji są jak na Stany niewielkie – sięgają ledwie 15 milionów dolarów, a i tak mam problem z ich zgromadzeniem. Na moich filmach nie robią fortuny ani aktorzy ani ja sam. Niestety.
Jednak Allenowskie wyprawy nie są przypadkowe. Reżyser na świecie szuka tego, czego nie mógł znaleźć w Nowym Jorku. Wybiera miejsca, które pachną inaczej, niż rodzimy Manhattan. Odkrywa nowe smaki i świeżą atmosferę. Razem z liczbą punktów na karcie frequent flyer, powiększa uniwersum swego kina.
O tym, dlaczego artysta tak chętnie jeździ do Francji, czego boi się w Anglii i co go fascynuje w hiszpańskich kobietach można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost" (32/2013)
W pewnym momencie jednak coś się w Allenie zmieniło: - Cierpię na bezsenność i nie będąc w stanie zmrużyć oka, rozliczam się z życiem – tłumaczył mi w wywiadzie. - Zdałem sobie sprawę, że chyba już nie spełnię się artystycznie i nie zostanę poważnym filmowcem, takim jak Bergman czy Coppola. Ale wciąż mogę czerpać przyjemność z życia. I z podróży. Dotarło do mnie, że Manhattan nie jest całym światem, nawet jeśli jest światem w miniaturze.
W "Blue Jasmine” (film miał właśnie premierę w USA, do Polski dotrze 23 sierpnia) Allen ściga jednocześnie oba marzenia. Amerykańscy krytycy są zgodni, że to jeden z najgłębszych portretów psychologicznych kobiety w jego karierze. Cate Blanchett wciela się tu w nowojorską żonę z wyższych sfer. Jej życie wali się jak domek z kart, gdy policja aresztuje jej męża za przestępstwa finansowe. Bohaterka trafia do domu siostry w San Francisco. I tam próbuje ułożyć wszystko od nowa. W mieście z ludzką twarzą, w którym dystanse społeczne wydają się mniejsze, gdzie wszyscy sąsiedzi jej siostry żyją w podobnych niskich domkach. Ale też gdzie łatwiej jest poznać ludzi. Zarówno tych właściwych, jak i całą resztę.
Kalifornijskie miasto jest nowym przystankiem na trasie reżysera. Na starość Allen niemal nie wysiada z samolotu. Pracował już w kilku europejskich miastach. Jedna z przyczyn owego tournée jest prozaiczna. - To trochę hańba dla Żyda, ale nie mam głowy do robienia interesów – mówi. - Budżety moich produkcji są jak na Stany niewielkie – sięgają ledwie 15 milionów dolarów, a i tak mam problem z ich zgromadzeniem. Na moich filmach nie robią fortuny ani aktorzy ani ja sam. Niestety.
Jednak Allenowskie wyprawy nie są przypadkowe. Reżyser na świecie szuka tego, czego nie mógł znaleźć w Nowym Jorku. Wybiera miejsca, które pachną inaczej, niż rodzimy Manhattan. Odkrywa nowe smaki i świeżą atmosferę. Razem z liczbą punktów na karcie frequent flyer, powiększa uniwersum swego kina.
O tym, dlaczego artysta tak chętnie jeździ do Francji, czego boi się w Anglii i co go fascynuje w hiszpańskich kobietach można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost" (32/2013)
Najnowszy numer "Wprost" od niedzielnego wieczora będzie dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" będzie także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .