Restauracja jest jeszcze w budowie, a już unosi się w niej zapach sera. Beth Macatee uwija się w kuchni. W roboczym kombinezonie, czerwona chustka przykrywa warkocz. W wielkich garach miesza kozie mleko – poranny udój, jakieś 30 litrów. – Codziennie to robię. Gospodarstwo nie ma wolnego – śmieje się Amerykanka. Ale nie jest na ranczu w Stanach Zjednoczonych, lecz na swojej farmie w Tyliczu, w Beskidzie Sądeckim.
Przeszła drogę odwrotną do tej, o jakiej marzy wielu Polaków. Jeszcze niedawno zamiast w gumiakach chodziła do pracy w szpilkach i eleganckiej garsonce. W Nowym Jorku. Była maklerem na Wall Street, potem finansistką w Banku Światowym. Robiła karierę, kiedy tuż po trzydziestce podjęła zaskakującą decyzję: rzuciła elity finansjery dla życia z końmi i kozami tysiące mil od rodzinnego kraju, w regionie, z którego wiele osób emigruje do Ameryki za pracą i lepszym życiem. Polska jawi się nam jako kraj z problemami, z którego się ucieka. Ale dla wielu cudzoziemców to ziemia atrakcyjna. Coraz więcej przeprowadza się tutaj. Uczą języków, prowadzą firmy. Jedni spędzają kilka lat, inni zostają na zawsze.
Tylicz lepszy niż Wilkowyje
– Jestem córką rolnika – Beth Macatee tłumaczy swoje zamiłowanie do ziemi. Pochodzi z Teksasu, ale wędrowała po wielu stanach Ameryki. Jest córką pokolenia dzieci kwiatów i feminizmu. Rodzice korzystali z życia. Poddała się więc tej fali: kariera, zarabianie forsy, rywalizacja z mężczyznami o stanowiska. Patrzyła na życie singli bez dzieci albo na rozwody. Dziś sądzi, że to, co ludzie nazywają amerykańskim snem, to oszustwo. Że korporacje nie szanują ani ludzi, ani środowiska, tylko pieniądze. – Nic tylko praca, przy komputerze po 16 godzin dziennie. Straszne tempo życia, bez wartości. Niezdrowe jedzenie, powietrze do niczego, woda, której nawet nie chcą badać, bo jest tak trująca – wspomina.Kiedy na początku lat 90. Bank Światowy wysłał ją do Europy Środkowej, żeby nadzorowała inwestycje w telekomunikacji, była trochę zszokowana. Pozytywnie. W Polsce zobaczyła biedne wsie, ale wokół chałup uśmiechnięte dzieci i staruszków. W obejściu porządek i zapach pieczonego ciasta. Ludzie ciężko pracowali w polu, ale umieli się też bawić. Uczyli ją, jak żyć. – W Ameryce nie znałam nawet swojej rodziny, tylko mama, tata, brat i siostra. Cygańskie amerykańskie życie, ciągle nowa szkoła, nowy stan. Tam ludzie nie są szczęśliwi, nie mają czasu dla bliskich, biegają tylko za pieniędzmi i tracą życie, zdrowie – mówi Beth. – A tu ludzie są zadowoleni, rodziny trzymają się razem, chodzą do kościoła. Wow! Pomyślałam: o to w życiu chodzi! To cud, że tu trafiłam, Pan Bóg mnie pokierował – dodaje. W Tyliczu odnalazła wiarę. Pomagała siostrom zakonnym zbudować przedszkole.
Mieszkańcy śmieją się, że Tylicz jest jak serialowe Wilkowyje z „Rancza”, tylko Lucy Wilska nazywa się Beth Macatee. Ani chwili nie żałowała, że 18 lat temu kupiła kilkaset hektarów po upadającym PGR. Sięga do lodówki: to bundz, to ricotta, a to masło kozie. Pokazuje wielkie jaja od kur grzebiących w ziemi. Częstuje tym gości. Świeże, zdrowe. Sama doi kozy. – Kiedy przyjechałam do Polski, były jeszcze prawdziwe bacówki. Siadałam koło baców i uczyłam się robić sery, serwatkę. Potem poszłam na szkolenie, tutaj i we Włoszech, i co roku uczę się sama. Z YouTube – śmieje się. Nie wstydzi się żadnej pracy. – Śmiali się ze mnie w Stanach, że jakie ja mam ambicje. Idę od Wall Street do dojenia kóz. A ja na kolanach dziękuję Bogu, że mi dał szansę i uratował życie – Beth dopiero teraz jest z siebie naprawdę dumna: – Rzuciłam te finanse, powiedziałam: cześć, nie dotykaj mnie, diabelski świecie. Teraz robię coś naprawdę wartościowego, a w banku tylko traciłam czas. Tu wiem, co jem, piję, czym oddycham.
Karmi ludzi, kozy, owce, świnie, kury, kaczki i psy. Ma stadninę i przekonała ludzi do jazdy konnej. Dotąd w Tyliczu konie służyły do pracy. Dzieci się ich bały. Teraz Beth co roku organizuje dla nich zawody. Zaczęła rozwijać wiejski biznes, ma osadę domków w lesie, buduje hotel. Wszystko w drewnie i kamieniu. Lansuje ten tradycyjny styl w tylickiej okolicy. Ma wspólnika Polaka i przyznaje, że gdyby nie on, może nic by nie zbudowała. Przed cudzoziemką polskie urzędy zatrzaskiwały drzwi. – Podziwiam tych obcokrajowców, Wietnamczyków czy Turków, co wszystko załatwiają sami. Tego się nie da zrobić! – to jedyne, nad czym w Polsce ubolewa. No, może jeszcze nad prywatyzacją, która pozwoliła na zamykanie firm przez zagraniczną konkurencję, oraz na biurokrację ograniczającą rolnictwo. To małe i ekologiczne. – Włosi, Francuzi mogą robić sery w bacówkach, w bardzo prymitywnych warunkach, nie pasteryzują. I sprzedają to. A Polacy tak robić nie mogą – dziwi się.
Cały można przeczytać w 31 numerze tygodnika "Wprost"
Najnowszy numer "Wprost" od niedzielnego wieczora jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .