Od kilku dni posłowie PiS swoje wizyty telewizyjne muszą konsultować z biurem prasowym. Za złamanie zasad grozi im nawet wyrzucenie z klubu parlamentarnego i list wyborczych. Kontrola medialnego przekazu, zwłaszcza przed nadchodzącym wyborczym maratonem, może mieć sens. Pomysły władz partii wywołują jednak spore niezadowolenie wśród posłów największej partii opozycyjnej oraz… dziennikarzy.
Politykę w XXI wieku kreują największe rozgłośnie i telewizje informacyjne. Jedna kontrowersyjna, albo nawet niezręczna wypowiedź potrafi wywołać kilkudniową burzę medialną, która szkodzi całej partii. Dobitnie przekonał się o tym Bartosz Kownacki - stołeczna adwokatura wszczęła postępowanie wyjaśniające w sprawie facebookowego wpisu o „pedalskiej tęczy”, a poseł otrzymał upomnienie od szefa klubu PiS Mariusza Błaszczaka.
Także w przeszłości w najbardziej prestiżowych programach publicystycznych pojawiali się nieprzygotowani parlamentarzyści – zarówno z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Nie tak dawno jeden z prominentnych polityków partii rządzącej przekręcił nazwisko syryjskiego dyktatora.
Zwłaszcza politykom PiS-u – na czele z Jarosławem Kaczyńskim – zdarzają się kontrowersyjne wypowiedzi, które są potem wykorzystywane przez politycznych przeciwników. Nawet jeżeli nie są one bez racji, to odpychają centrowy elektorat, który powinien być ważny dla każdej formacji politycznej. Poza tym przed wyborami liczy się spójna narracja partii.
Wprowadzenie ograniczeń w kontakcie z mediami budzi jednak spore kontrowersje zarówno wewnątrz PiS-u, jak i wśród dziennikarzy. Ekipa programu „Tak czy nie” Polsat News w oświadczeniu opublikowanym na Facebooku napisała, że „nowa polityka personalna PiS jest próbą wpływania na niezależne media”. Także Konrad Piasecki – jeden z najbardziej wpływowych dziennikarzy politycznych – pisał na Twitterze, że umówienie kogoś z PiS-u przypomina drogę przez mękę.
Prawo i Sprawiedliwość ma zresztą niemiłe doświadczenia w kontaktach z czwartą władzą. Kilka lat temu posłowie PiS przestali przyjmować zaproszenia od TVN24. Bojkot po niedługim czasie został przerwany. Czym tym razem będzie podobnie?
Także w przeszłości w najbardziej prestiżowych programach publicystycznych pojawiali się nieprzygotowani parlamentarzyści – zarówno z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Nie tak dawno jeden z prominentnych polityków partii rządzącej przekręcił nazwisko syryjskiego dyktatora.
Zwłaszcza politykom PiS-u – na czele z Jarosławem Kaczyńskim – zdarzają się kontrowersyjne wypowiedzi, które są potem wykorzystywane przez politycznych przeciwników. Nawet jeżeli nie są one bez racji, to odpychają centrowy elektorat, który powinien być ważny dla każdej formacji politycznej. Poza tym przed wyborami liczy się spójna narracja partii.
Wprowadzenie ograniczeń w kontakcie z mediami budzi jednak spore kontrowersje zarówno wewnątrz PiS-u, jak i wśród dziennikarzy. Ekipa programu „Tak czy nie” Polsat News w oświadczeniu opublikowanym na Facebooku napisała, że „nowa polityka personalna PiS jest próbą wpływania na niezależne media”. Także Konrad Piasecki – jeden z najbardziej wpływowych dziennikarzy politycznych – pisał na Twitterze, że umówienie kogoś z PiS-u przypomina drogę przez mękę.
Prawo i Sprawiedliwość ma zresztą niemiłe doświadczenia w kontaktach z czwartą władzą. Kilka lat temu posłowie PiS przestali przyjmować zaproszenia od TVN24. Bojkot po niedługim czasie został przerwany. Czym tym razem będzie podobnie?