Urodził się pan w 1947 r., gdy pańskiej rodzinie odebrano niemal wszystko.
Jak przyszła wolność, odzyskaliśmy kamienicę w Podgórzu. Załatwiałem wszystko ze współwłaścicielką, dzieliliśmy mieszkania, szukaliśmy najemców dla dawnej restauracji pradziadka. Ojciec nawet nie odwiedził tego miejsca. Miał niemal chorobliwą niechęć do materialnych rzeczy. Jak człowiek tyle straci, odkrywa, że w życiu liczą się inne wartości. Kiedyś, po spotkaniu w Bielsku-Białej, podchodzi do mnie starszy gość. Był znajomym ojca, razem pracowali w prokuraturze. Mówi, że chodzili na spacery i rozmawiali po angielsku. Zrobiłem wielkie oczy: "Po angielsku?”. Później, gdy po śmierci ojca likwidowałem jego bibliotekę, znalazłem angielsko-polskie słowniki. On nigdy nie wyjechał za granicę. Uczył się, żeby przeczytać w oryginale Szekspira i Dickensa. Tego stosunku do życia można się było nauczyć od jego generacji.
Pana pokolenie nie przeżyło największej traumy, jaką była wojna, nie traciło majątków i złudzeń po wyzwoleniu.
Gros życia upłynęło nam we względnej bidzie. Gdy się zaangażowałem do Starego Teatru w 1971 r., tylko jeden Jan Nowicki miał auto. Ale dla nas, jak dla ojca, to nie był problem. Byliśmy pokoleniem sprzeciwu. Ja też w sprzeciwie znajdowałem największą siłę. I celowo nie używam słowa "prowokacja”. Mam poczucie, że teraz jest jej pełno. Ale to nie to samo. Myśmy stawiali na szali wygodniejsze życie, przydział na mieszkanie, a czasem i własną wolność. Jednak musieliśmy coś zrobić, powiedzieć, zagrać. Potem przychodziło się do Pagartu: "Czy mam paszport na Italię?”. "Nie ma, panie Jerzy, zablokowany, do ministra trzeba iść”. A tam kontrakt czeka albo rola do zagrania na Festival di Spoleto. Dzisiaj prowokacją nic się nie ryzykuje, a sądząc po pewnych wydarzeniach plastycznych, można nawet dzięki niej zdobyć łatwy rozgłos. Ale ja w tym wszystkim miewałem cholerne szczęście. O, na przykład: stan wojenny, wszystko gruchnęło, szlaban. A w Starym Teatrze słyszę: "Panie Jerzy, kontrakt na Argentynę aktualny. Macie paszporty, jedziecie z »Nastasją Filipowną« i »Emigrantami«”. Widzi pan? Fart. Jak mój bohater. Miota nim historia od Sasa do Lasa. A on jest jak wańka-wstańka.
Ma pan w sobie coś z niego?
Oczywiście. Pisząc scenariusz "Obywatela”, zacząłem szukać polskich wad w sobie. Dlaczego w 1968 r. leciałem do Collegium Novum? Przecież wiedziałem, że tam już milicja wlazła, po co mi było? Żeby dać się pobić, przejść przez ścieżkę zdrowia, a w nocy Pod Jaszczurami podwijać rękawy: "Patrz, co mi skurwysyny zrobiły”. Wiele lat później patrzyłem na działacza "Solidarności”, który pchał się pod pałki. Myślę: to jest to nasze – dać się pobić. Kilka podobnych scen pan w filmie zobaczy.
Portretował pan też bohaterów konformistów. Współczesnych Piszczyków. W „Korowodzie” rektor uczelni mówi o lustracji: „Mnie nic nie grozi, cały PRL byłem w partii, nas nie wolno było werbować”.
Portretuję różnych ludzi, szukam mechanizmów. W "Obywatelu” bawi mnie to, że bohater niczym nie zawinił, a dostaje razy. Zaczynałem filmową karierę od filmu "Spokój”, w którym grany przeze mnie murarz nie chciał się angażować w politykę. Kieślowski pokazywał, że w tamtym systemie to było niemożliwe. Mojego obywatela tak samo wciągają macki historii.
Krytykuje pan PRL, jest w pana spojrzeniu sporo goryczy, ale nie ma chyba agresji?
Wie pan, jak ja na to patrzę? Chodziłem do najbardziej czerwonego liceum w Bielsku- -Białej. Indoktrynacja była straszliwa. Jednak wśród dwudziestu kilku osób z mojej klasy jest czterech profesorów. Roman Wieruszewski, doradca Tadeusza Mazowieckiego, wybitna biofizyk Uniwersytetu Jagiellońskiego Halina Gabryś, Paweł Lampe, wspaniały specjalista od przewodu pokarmowego, i ja. A oprócz tego ośmiu lekarzy. Czyli jednak czegoś nas ci komuniści nauczyli. Potem zaś patrzę w telewizji na posłów, którzy plują na komunę, choć sami się w niej wykształcili. A życie artystyczne? Najlepsze rzeczy zrobiłem w tamtych czasach. No jak ja mam narzekać? Że wolności słowa nie było? Nie było. A jednak przebijałem się z moim słowem skuteczniej niż teraz.
Czego pana PRL nauczyła?
Właśnie poczucia humoru, ono pozwalało mi przejść przez wszystkie rafy nieokaleczonym. Z różnych wydarzeń wynosiłem też różne doświadczenia i lekcje. Na przykład "Solidarność” nauczyła mnie – skupionego na sobie artystę – że trzeba również spełniać się społecznie. Dlatego przez 12 lat brałem odpowiedzialność za grupę ludzi – jako rektor PWST w Krakowie.
Czym pana obecni studenci różnią się od pana generacji?
To temat na kilka godzin. Przede wszystkim mają wielką łatwość dostępu do informacji. Czasem rodzi się we mnie bolesne uczucie, że nie jestem im już potrzebny. Tracę autorytet. Bo przecież wszystko można znaleźć w internecie. Może także dlatego przemieniam się w obserwatora, a nie uczestnika świata? Ale chyba tak powinno być.
Powiedział pan kiedyś, że boi się dzisiejszej młodzieży.
Jej odłamu. Ludzi, którzy krzyczą: "A dlaczego mam ustępować starszemu miejsca w tramwaju, płacę na niego podatki”. Strach budzi we mnie konsumpcjonizm, arywizm.
A czegoś pan zazdrości temu pokoleniu?
Jak się całują w parku.
Pana pokolenie też się całowało w parku.
No właśnie, na tym polega problem, że mówi pan w czasie przeszłym. A poza tym? Zazdroszczę braku kompleksów za granicą. Przejechałem cały świat, ale ciągle mam w sobie niepewność. Przycisnąć ten guzik w hotelu czy nie? Nie spieprzę klimatyzacji? Młodzi wiedzą, jak się tym posługiwać. Ja kombinuję, jak brzmiało jakieś sformułowanie po angielsku, a oni normalnie rozmawiają z obcokrajowcami. Wie pan, ja też dobrze się czuję za granicą, ale gdzieś w środku mam poczucie, że jestem z innego świata. Jakbym nosił w sobie żelazną kurtynę. Dlatego zazdroszczę im swobody.
Cały wywiad można przeczytać w najnowszym numerze( 51-52 /2013) tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania