Dziecko książęce ma trzy imiona George Alexander Louis i to są teraz sprawy zagraniczne.
Dziwi się pani, że o tym świat jest informowany?
Nie dziwię. Chcę tylko zapytać, czy w programie o sprawach zagranicznych, z którym pan po sześciu latach wraca do TVP, będą właśnie takie informacje?
Gdybym miał jutro program, to właśnie od książęcych imion bym zaczął.
Bo o sytuacji w Syrii czy Egipcie nikt nie chce słuchać?
Nie, proszę nie spłaszczać. Zacząłbym od tego, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, a potem porozmawiałbym o sytuacji tamtejszej monarchii. I gwarantuję, że byłoby i poważnie, i ciekawie.
A o Syrii nic?
O Syrii w dalszej części programu.
Uczepiłam się Syrii, bo nawet pana koledzy dziennikarze mówią, że sprawy zagraniczne prawie nikogo w Polsce nie obchodzą.
Gdyby tak było, władze telewizji nie namawiałyby mnie, by „7 dni świat” wrócił na antenę. Moja filozofia jest prosta – przyglądanie się światu może być pouczające, czegoś się można dowiedzieć, również o nas samych.Będzie pan i goście, będziecie siedzieć i komentować.
Będziemy w starym składzie. Już do tych starych repów zadzwoniłem i bardzo się ucieszyli. Choć młodych pistoleciarzy interesujących się światem też zaproszę. Przecież Bartek Węglarczyk zaistniał dzięki temu programowi. Adam Michnik, jego ówczesny szef, co go zobaczył u mnie, to gdzieś wysyłał, a to do Moskwy, a to do Brukseli…
Ale to Węglarczyk jest głównym narzekającym na to, że świat nas nie zajmuje.
A ja nie narzekam, tylko staram się zainteresować tym światem. I powiem brutalnie: kwestią talentu jest odpowiednie sprzedawanie tego, co się dzieje poza Polską.
I pan ma ten talent?
Szukam ludzi, którzy go mają, i zapraszam do programu.
Dlaczego pan kokietuje?
Kilka lat temu obraziłem się na telewizję – wtedy nie znalazł się nikt, kto powiedziałby Bronisławowi Wildsteinowi: „Zaraz, chłopie, nie rozpędzaj się, program Turskiego jest oglądany najchętniej”.
Czyli obraził się pan na Wildsteina, a nie na telewizję.
On był prezesem, a ja miałem program. Nie znaliśmy się, nigdy nie rozmawialiśmy, nigdy nie podaliśmy sobie rąk. I on na podstawie nie wiadomo jakiej, bo przecież nie na podstawie oglądalności, zdejmuje program. Nie wydaje się to pani chore? Pod tym względem Polacy są głusi, ślepi i tolerancyjni wobec głupoty. No i wybaczają politykom ohydne kłamstwa. Pamiętam, jak do TAI przyszedł polityk ówczesnego Porozumienia Centrum i przyniósł zdjęcie wykonane podobno na kursie oficerów SB i powiedział, że ten w środku to jest Wachowski. Jednak nigdy tego nie udowodnił. W każdym innym kraju przestałby być politykiem – nie u nas. O mnie też mówiono różne rzeczy, ale nikt nie potrafił mi żadnych świństw udowodnić, bo ich po prostu nie było.
Wildsteinowi przeszkadzała pańska przeszłość, 16 lat w PZPR, kierownicze stanowiska w mediach w PRL.
Znam jego kumpli z czasów emigracji paryskiej i oni nie mają o nim dobrego zdania. Tam się dopiero działo. Historia sprawiła, że został prezesem TVP, wykonał parę idiotycznych ruchów i wyleciał. Wcześniej chciał mnie wyrzucić z pracy, nie przedłużyć kontraktu. Później się dowiedziałem, że zdanie zmienił, kiedy jeden z jego przyjaciół, człowiek z dawnej opozycji solidarnościowej powiedział mu: „Bronek, to nie tak. To, co ci mówią o Turskim, to nieprawda”.
A co mówili?
Mówili, że w stanie wojennym byłem katem Polskiego Radia. O mnie, o facecie, który wtedy wznowił radiową Trójkę. Wildstein wycofał się z pomysłu zwolnienia i to przemawia na jego korzyść. Więcej, zlecił swoim ludziom, żeby skłonili mnie do poprowadzenia większej liczby „Panoram” – czterech-pięciu tygodniowo. Nie wydaje się pani, że za dużo poświęcamy miejsca Wildsteinowi?
Sam pan zaczął.
OK, zacząłem. Bronisławowi Wildsteinowi przeszkadzało, że uprawiałem ten zawód za PRL. Wiesław Walendziak, inny prezes TVP, też twierdził, że ktoś, kto był dziennikarzem za komuny, ma złamany kręgosłup. Ja tak nie uważam. Powiem nieskromnie – beze mnie Trójki by już nie było. I ludzie, którzy tam pracują, dobrze o tym wiedzą.
Mówi się o panu: weryfikator.
Bo tam była przeprowadzona bardzo brutalna weryfikacja, w wyniku której zwolniono chyba 11 osób, ale nie ja ją robiłem. Ja weryfikowałem członków redakcji młodzieżowej. Razem ze mną było dwóch betoniarzy. Naciskali na mnie, że tego wyrzucić, bo Żyd, tego – bo wywrotowiec. Ale nikt nie stracił pracy! Co ja mam się tłumaczyć, że nie jestem garbaty? Jak ktoś mówi: „Turski weryfikator”, to niech spada na drzewo. Mnie też w styczniu 1982 r. weryfikowali. Pięciu facetów. Powiedziałem im wtedy, że partia zrobiła tak straszne błędy, że narobiła sobie 10 mln wrogów i musiała się schować za plecy wojska. Byłem partyjny, więc mogłem to powiedzieć. Weryfikację przeszedłem.
I trafił pan do Trójki. To pan wówczas angażował Monikę Olejnik i Marka Niedźwieckiego?
Ja. Zaproponowano mi wznowienie Trójki w pierwszych dniach kwietnia 1982 r. Wcześniej byłem szefem redakcji młodzieżowej, no i należałem do PZPR, czyli mieli do mnie zaufanie. Bez tego nic by się nie udało. Dostałem wolną rękę, jeśli chodzi o budowę zespołu. Monika była współpracowniczką redakcji rolnej, Niedźwieckiego znałem z anteny, Marcin Zimoch był moim praktykantem. Zaproponowałem, żeby wszystko, co tylko się da, było na żywo, w kontakcie ze słuchaczami. Ale przychodził do mnie komisarz wojskowy i mówił: „Proszę ograniczyć nadawanie muzyki anglosaskiej, bo moi generałowie się denerwują”. Odpowiedziałem: „Niech pana generałowie zapytają swoje dzieci, czego słuchają”. Staraliśmy się robić dobry program w tych ponurych czasach – to było nasze credo.
Dla pana to były ponure czasy?
A co pani myśli, że rozkwitu i radości?
Był pan w partii.
Proszę pani, w PZPR były świnie i byli ludzie przyzwoici.
Trójka miała być wentylem, narzędziem w rękach władzy, dowodem na to, że daje młodzieży wolność.
Do dziś nie wiem do końca, jakie intencje miała władza. Mówiło się, że to wentyl bezpieczeństwa, ale teraz myślę, że to nieprawda, bo nie miałbym tych dywaników u prezesa. Na przykład po tym jak wyemitowaliśmy w listopadzie 1982 r. wywiad z Danutą Wałęsową. Wałęsa był wtedy internowany, siedział w Arłamowie. Mówiła, że to nieprawda, że jej mąż jest torturowany, nieprawda, że jest głodzony, że ma złe warunki. Cenzura umyła ręce i wywiad poszedł. Pół Komitetu Centralnego miało stenogram tego wywiadu. Prezes mnie wezwał. I wie pani, o co były pretensje? O to, że ujawniamy miejsce pobytu Wałęsy. Cała Polska o tym wiedziała, ale formalnie dopiero Wałęsowa potwierdziła to w wywiadzie. Powiedziała jeszcze: „Lechu wie, jak poprawić sytuację w kraju”. Do gabinetu prezesa weszła sekretarka. Powiedziała, że pilny telefon. Usłyszałem: „Breżniew umarł”. Niech pan wraca na Myśliwiecką. I tak I sekretarz KC KPZR uratował mi posadę. Betoniarze nas nienawidzili i to jest moje świadectwo moralności.
Film „Wałęsa” rozpoczyna się od sprawy…
…Bolka. Mój Boże, nawet jeśli podpisał, to co z tego. Zdradził tym podpisem kogoś, zapewnił sobie bezpieczeństwo na jakiś czas i tyle. Polacy są w tej kwestii bezrozumni. Problem jest jeden, mógł się wcześniej przyznać, a nie kluczyć. Powiedzieć: „Owszem, podpisałem, ale nie po to, żeby się wywiązywać”. Gdyby nie jego zdrowy rozsądek i poczucie odpowiedzialności, to wszystko nie potoczyłoby się tak gładko. Wiele osób zapomina, że są ludzie, którzy urodzili się dosyć wcześnie, i ja do nich należę. Pracę w radiu rozpocząłem 1 lipca 1968 r., w sierpniu weszliśmy do Czechosłowacji, w 1970 r. doszło do masakry na Wybrzeżu, w 1975 r. wpisano Związek Radziecki do konstytucji.
Rok wcześniej wstąpił pan do partii.
Naczelny, przyzwoity facet, mówi: „Słuchaj Andrzej, teraz zostajesz szefem redakcji i będzie ci trudno, byle gnojek może ci utrudniać życie”. I miał rację. Złożyłem papier i trochę żałowałem. Nie minęły cztery tygodnie, jak przychodzi do mnie I sekretarz podstawowej organizacji partyjnej z pretensją, że wysłałem trzech młodych bezpartyjnych dziennikarzy na staże do Europy Zachodniej. Po męsku mu mogłem powiedzieć: „Odp...l się”. Wie pani, może to był mój błąd, że wybrałem ścieżkę kariery związanej z funkcjami. Dopóki one były niskie, to OK, ale kiedy już byłem dyrektorem anteny, to chyba przegiąłem… Pani potwierdzi albo i nie, że jestem umiarkowanie uzdolnionym dziennikarzem i nie musiałem się pchać na te funkcje. Dwa lata później Ursus i Radom, w 1980 r. strajki i Porozumienia Sierpniowe, a potem stan wojenny i bądź tu mądry. Wydawało mi się, że „Solidarność” jest już tak mocna, osadzona w wojsku, w milicji, w służbach różnych, że nie da się go zrobić polskimi rękami. I teraz mam odpierać obrywy od tych ludzi, którzy pojęcia o tych czasach nie mają, którzy uważają, że fatalnie zrobiłem, że się urodziłem? No nie, proszę pani, wolne żarty. Proszę mi udowodnić świńskie zachowania.
W Trójce pracował pan ze Sławomirem Zielińskim…
Nie, to on ze mną pracował.
Teraz on jest dyrektorem programowym TVP. To on panu dał zielone światło, to on pana namówił, by wrócił pan na antenę ze swoim sztandarowym programem?
A skąd. Od 1 lipca nowi dyrektorzy objęli władzę nad Telewizyjną Agencją Informacyjną i zaczęli mnie ścigać, bo przyszło im do głowy, że rozsądne będzie wznowienie programu „7 dni świat”. Mówili, że dla mnie to jak pstryknięcie palcami, bo chyba widzieli w tym programie jakąś lekkość. Tak naprawdę to trzeba się narobić.
Kto zadzwonił?
Sekretarka. Wszystko odbywało się normalnie. Byłem na Mazurach. Umówiłem się na czwartek i się dogadaliśmy.
Za dobre pieniądze?
W moim wieku za niedobre już się nie pracuje. Wiem, ile ten program jest wart, choć telewizja nie jest skłonna do płacenia wielkich pieniędzy osobnikom mojego gatunku. Bo gwiazdy to co innego.
Czyli kto?
A ci, co mają urodę i zdaniem kierownictwa pewien wdzięk. Ale tak jest we wszystkich telewizjach na świecie, więc pretensji nie mam do TVP, że ona opłaca jakichś ludzi tylko dlatego, że mają ładny uśmiech.
Nie bardzo panu wierzę, że nic z tego powodu pana nie pobolewa.
Dobrze, to szczerze powiem: pobolewa. Jest kilka pięknych pań i panów i to są gwiazdy. Marek Ostrowski, którego cenię i szanuję, mówi do mnie rozgoryczony: „Cholera, Andrzej, w tej telewizji (miał na myśli publiczną) nic nie ma dla mnie”. Pytam go: „Marek, a do cyrku chodzisz?”. On na to: „Nie, bo nie jest dla mnie”. Mówię więc: „To uznaj, że telewizja też nie jest dla ciebie, i będziesz miał spokój”. Telewizja nie jest dla wszystkich i nie jest w stanie spełnić żądań wszystkich.
Pan przepracował w niej pół życia.
Pierwsze pół w radiu. Tworzę ofertę dla widowni, widownia to kupuję i jest lucky man. I ma pani świetny tytuł.
U nas we „Wprost” takich pozytywnych nie ma.
Wiem, wiem. Trochę się nawet obawiałem tej rozmowy. W tym roku skończyłem 70 lat, od pięciu jestem na emeryturze. Wie pani ryby, spokój, Mazury. Córka do mnie mówi: „Zaraz te Mazury, te ryby się skończą, wrócisz do tego wielkiego pustego mieszkania, w którym jeszcze niedawno mieszkałeś z mamą, przyjdzie zima, nie będziesz wiedział, co z sobą zrobić. Żeby nie zwariować, zajmiesz się szukaniem tematów, usiądziesz, nastukasz i sam nie zauważysz, kiedy ten program zrobisz”.
Rozumiem, że walkę z chorobą pan wygrał.
Wygrałem. W maju byłem na badaniach i lekarka mnie pogoniła, mówiąc: „Paszoł won, zdrowy będzie mi tu łaził i miejsce zajmował”. Jest coś takiego jak lęk przed nowotworami i powiem pani, że nie zawsze słuszny, bo ta ziarnica złośliwa, na którą ja chorowałem, w 90 proc. jest całkowicie wyleczalna chemią. Po trzech latach miałem nawrót, ale moja lekarka powiedziała, że załatwimy gada jednym ruchem. I załatwiłem pięcioma chemiami i 17 naświetlaniami, a to niewiele. Zdrowiuteńki jestem. Moja Zosia, moja żona, z chorobą przegrała. Zniknęła, nie ma jej. Razem byliśmy 46 lat, od 1964 r. i nie jestem pozbierany. Mogę dodać, że im dalej w las, tym mniej jestem pozbierany. Szczególnie wtedy, kiedy zostaję sam, bez ludzi, bez pracy. Straszne to jest. Koszmar. Siedziała przy mnie na zydelku. A potem ja siedziałem nad nią. Nie chcę już więcej o tym mówić. Wolę o pracy. Ten program pozwoli mi się nie rozklejać…
Andrzej Turski zmarł 31 grudnia 2013 roku. Miał 70 lat
Wywiad ukazał si ę w 31 numerze tygodnik a "Wprost" w roku 2013
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a