Stres Bojowy. Grażyna Jagielska o żołnierzach z Afganistanu w klinice psychiatrycznej

Stres Bojowy. Grażyna Jagielska o żołnierzach z Afganistanu w klinice psychiatrycznej

Dodano:   /  Zmieniono: 
(mat. ilustracyjny - polski patrol w Afganistanie, fot. Pawel Ulatowski / Newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
-To książka o ludziach, których spotkałam w szpitalu psychiatrycznym. O żołnierzach z Afganistanu, ale także o cywilach po ciężkich przejściach i o tych, którzy nie wytrzymali zderzenia ze współczesnością – mówi Grażyna Jagielska, autorka książki "Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”.

Magdalena Rigam onti : Dlaczego pani się zamknęła w psychiatryku?

Grażyna Jagielska: Nie o tym jest ta książka. Ale powiem pani. Powodem był stan stałego, utrwalonego lęku, który sprawiał, że bardzo ciężko było mi żyć. Przestrzeń coraz bardziej się kurczyła, aż nastąpił moment, kiedy wydawało mi się, że już nic nie ma. I w takim momencie potrzebny jest specjalista.

Jest wiele klinik psychiatrycznych, a pani wybrała tę, w której leczeni są weterani wojenni cierpiący z powodu stresu bojowego.

Kilkakrotnie się znalazłam w rejonach objętych wojną, w sytuacjach zagrożenia życia. Miałam podobne objawy do Krzyśka Millera [fotograf wojenny pracujący przez wiele lat z Wojciechem Jagielskim – red.], a Krzysiek leczył się właśnie w tej klinice. Zresztą dr Tworus, szef Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego, już po pierwszej wizycie powiedział, że właśnie tu jest moje miejsce. Żołnierze to zadaniowcy, oni wiedzieli, że są tam po to, żeby się uzdrowić. Po dwóch tygodniach powiedzieli mi: „Ty się lepiej zabieraj do roboty”.

Jak długo pani tam była?

Prawie 20 tygodni.

(...)

Biały, Ratownik, Saper, Adam, Marek – wiedzieli, że pani o nich pisze książkę? To miała być pani terapia?

Nie! Kiedy się siedzi w klinice, nie robi się planów. Nie wybiega się myślami daleko, żąda się od siebie jedynie przetrwania kolejnego dnia. Ta książka to był ich pomysł. Na początku trochę na zasadzie żartu. Jednak po kilku dniach przyszli do mnie i powiedzieli, że chcą, żebym napisała taką książkę. Postać Sapera ulepiłam z trzech saperów, z którymi byłam w klinice. Podobnie było z postacią Ratownika. Inni są realnymi ludźmi. Wysłałam im tekst przed oddaniem do druku. Mówili, że dzięki temu ludzie dowiedzą się, co się z nimi dzieje po powrocie z misji. Spotykają się przecież z ogromnym niezrozumieniem. Albo z obojętnością. Kiedy wyszłam ze szpitala, moi najbliżsi pytali mnie, jak tam było. Próbowałam im wytłumaczyć, oni bardzo chcieli mnie zrozumieć, ale nie dało rady. I dotąd się nie udało. Kiedy natomiast wracałam do kliniki na terapię dzienną i na korytarzu spotykałam ludzi, z którymi przebywałam te 20 tygodni, rozumieliśmy się bez słów.

Mieliście już za sobą tzw. życiorysy, czyli opowiadanie, co się w waszym życiu stało.

Do tego psychodramy i całą tę walkę, którą się toczyło na sali terapeutycznej. Zachowując proporcję, tworzy się wtedy rodzaj braterstwa broni. Walczy się nie tylko o samych siebie, ale też o innych. Boli bardzo, kiedy się widzi, że ktoś nie chce, nie potrafi, jest za słaby. Jest strach, że taki człowiek wyjdzie z kliniki bez zmiany. Żołnierze na misjach tworzą drużynę, zamkniętą grupę, w której jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tu, w cywilnym świecie, nieczęsto się zdarza, że ktoś nas wspiera bez względu na wszystko.

Ale na terapii oni wyrzucali z siebie to, co przydarzyło im się najgorszego, opowiadali o wyciąganiu kawałków ciał swoich kolegów z wozu opancerzonego, o roztrzaskanych ciałach afgańskich cywilów...

(Grażyna Jagielska odwraca głowę. Nie wiem, czy lecą jej łzy). Pisać jest łatwiej. Odchorowywałam każdą psychodramę, każdy życiorys. Raz w tygodniu są życiorysy. Dwie osoby opowiadają o sobie, a potem grupa omawia ten życiorys...

Fragment książki "Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku":

"Pierwszy ostrzał. Nie było wiadomo, kto strzela. Braki w łączności, dziurawe pojazdy, niedobory amunicji. Szósta zmiana – śmierć. Zaczęliśmy ginąć w rosomakach. Dotąd mówili, że rosomaki są bezpieczne. Mój kumpel wjechał na ajdika – wiadro z granatami. Wszystko weszło w niego, był gruby i uratował innych. Jeszcze pamiętam ten zapach, kiedy wieczorem sprzątaliśmy wnętrze pojazdu. Kumpel ubrany był w mundur pustynny, reszta w zielone. Kiedy wypadła noga, wiedziałem, że to musi być on... Pojechałem trzeci raz do Afganistanu. Chodziłem na wąsach. Wchodziłem w krzaki wpatrzony w ziemię, szukając kabla, wszędzie wokół widziałem błysk lornetki – talibowie siedzieli w krzakach i czekali, kiedy wejdę na ładunek, żeby go odpalić. Dotąd boję się krzaków, nawet tych w ogrodzie. Zawsze szedłem w pierwszej linii, przed kolumną, na wąsach. I tak dzień w dzień. Pewnego razu idę z kumplem, tydzień przed końcem, za nami kolumna wozów. Droga się zwęża, po prawej stronie murek, dochodzimy do zagajnika. Wsadzamy głowy pod mostek, kumpel mówi: »Coś tu jest«. I było – wszystko weszło w niego”.

Cała rozmowa w najnowszy m numerze tygodnika "Wprost"


Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a