Berlinale 2014: Zadry historii

Berlinale 2014: Zadry historii

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. materiały prasowe) 
„Grand Budapest Hotel” i „’71” na festiwalu w Berlinie. Dwa świetne filmy i dwa odmienne style opowiadania o przeszłości.
Statyści przebrani za portierów hotelowych wśród gwiazd w sukniach bez pleców. Tilda Swinton w designerskiej kreacji, Bill Murray w kapeluszu, obok nich Ralph Fiennes, Edward Norton, Jeff Goldblum. I lampy ogrzewające  czerwony dywan w lutowym, zimnym Berlinie.

„Grand Budapest Hotel” stał się wydarzeniem niemieckiej imprezy. Zresztą nie tylko dlatego, że dorosły dzieciak amerykańskiego kina, Wes Anderson skompletował obsadę złożoną z najgorętszych nazwisk. Wychowany w Teksasie nowojorski twórca patrzy z dystansu na Europę Środkową i jej historię. Proponuje szkatułkową opowieść. Główna część akcji rozgrywa się fikcyjnej Republiki Zubrowki w Europie  Środkowej lat 30.  To czas świetności ekskluzywnego hotelu w sudeckim kurorcie, gdzie w balowych salach dawna arystokracja odreagowuje traumę pierwszej wojny światowej. - Długo dokumentowałem ten film – mówił mi reżyser. - W Budapeszcie i Pradze fascynowała mnie architektura. W tych murach można było dokładnie prześledzić losy całej Europy. 

Główny bohater, concierge, zostaje wmieszany w sprawę zabójstwa. Ale ważniejsze od kapitalnie rozegranej intrygi kryminalnej jest tło. Bal na Titanicu dobiega końca, narasta niepokój, odchodzi dawny świat. Pracownik hotelu, w idealnie skrojonym fraku, niesie tu ze sobą przemijający etos i elegancję. Nie poddaje się okrucieństwu, która wkracza do jego rzeczywistości. Nawet uciekając kanałem ściekowym z więzienia pyta o ulubione perfumy. Bo kto to widział, by przemierzać świat bez nuty L'Air de Panache? 

Anderson oddaje ducha regionu. Opowiada o upadku imperium austrowęgierskiego, wojnach XX wieku, późniejszym komunizmie, który dawne centra życia kulturalnego elit zamienił w opuszczone ruiny. Tyle, że robi to w swoim stylu: w zabawnym, pełnym barw i gagów filmie, wśród cytatów z klasycznych dzieł i mrugnięć okiem, z kadrami we wszystkich kolorach tęczy. „Grand Budapest Hotel” pozostawia widza w z uśmiechem na twarzy. 

Yann Demange przenosząc na ekran bolesną przeszłość nie pozwala sobie na ironię. Jego „’71” to film o zamieszkach w Belfaście sprzed 40 lat. Wstrząsający. Chłodny, realistyczny styl i kamera z ręki przywodzą na myśl „Krwawą niedzielę” Paula Greengrassa, która triumfowała w Berlinie w 2002 roku. Ale Greengrass opowiadał o zachowaniu tłumów, Demange obserwuje rzeczywistość oczami jednego żołnierza – prostego, nieświadomego sytuacji geopolitycznej chłopaka z brytyjskiego małego miasta. Armia wysyła go do Irlandii zamiast do Niemiec. W czasie pierwszej misji, ochrony policyjnego konwoju, cudem uchodzi z życiem. Po ucieczce przed atakiem bojowników IRA musi przetrwać w katolickiej części miasta.

Reżyser portretuje zarówno protestantów, jak i katolików: tych, którzy uważają, że jedyną drogą rozwiązania konfliktów jest otwarta wojna oraz bardziej ugodowe frakcje IRA. Ale również  zwyczajnych mieszkańców miasta, którzy chcą żyć własnym życiem. Kilka lat temu, w komediowym „Śniadaniu na Plutonie”, Neil Jordan pokazywał, że w tamtym czasie nie można było w Irlandii pozostać neutralnym.  Demange mówi to samo, lecz bez znieczulenia. „’71” to opowieść o przemocy. O tym, jak nienawiść przeżera kolejne sfery życia. Staje się dominującą siłą w społeczeństwie, przenika we wszystkie relacje: z rodziną, bliskimi, przyjaciółmi. Rodzi strach. I jeszcze większą agresję. Tu nie ma miejsce na lojalność. W obliczu śmierci może zdradzić każdy.  Świetny film Demange’a jest także oskarżeniem brytyjskiej armii. O zbrodnie, manipulacje, wspieranie terroryzmu. A jednocześnie to obraz uniwersalny. Jego akcja mogłaby się rozgrywać na Bałkanach, w Ruandzie. Nie ma tu miejsca na happy end. Z brutalnego, pogrążonego w konflikcie świata można ujść z życiem. Ale ten świat zostaje w człowieku. I zmienia na zawsze.

Więcej o filmie „Grand Budapest Hotel” i kinie Wesa Andersona w nowym numerze tygodnika "Wprost”.